sobota, 31 października 2015

Rozdział 8

Proszę przeczytać notkę 
"The Moon Song"


W mojej głowie aktualnie panuje pustka. Jakby ktoś przyleciał z przyszłości i użył na mnie maszyny czyszczącej pamięć. Jedyne co obijało mi się po głowie to jakiś głośny pisk oraz czyjeś słowa.. Nie pamiętam jak do końca brzmiały ale mogę się założyć, że wypowiedział je jakiś młody chłopak. Moją głową zawładnął potężny ból, który z każdą sekundą stawał się coraz silniejszy. Nie otwierając oczu podniosłam prawą rękę odkrywając kawałek swojego ciała kołdrą po czym lekko przyłożyłam zimną dłoń do czoła. Kolejna noc na twardych krzesłach w szpitalu, chyba nie poprawiła mojego stanu zdrowia. Cała obolała, wyczerpana i odwodniona. To z pewnością marzenie każdego człowieka. Moje przemyślenia przerwał dotyk czyiś palców, próbujących rozplątać moje kołtuny stworzone przez okropną oraz zimną noc. 
- Chyba jeszcze śpi. - Do moich uszu dobiegł jakiś znajomy, damski głos. Był przepełniony troską oraz smutkiem. Jej dłonie już nie szarpały tak mocno za moje kosmyki, tylko delikatnie gładziły zimne policzki. - Przyniesiesz lemoniadę mamy? Zapewne jest odwodniona. - Zwróciła się do kogoś, przerywając swoją czynność. W ramach odpowiedzi uzyskała jedynie mruknięcie, przynajmniej tyle wychwyciłam. - Dzięki! - Zdążyła jeszcze krzyknąć po czym znów jej dłonie ogrzewały moją twarz. 
Delikatnie podniosłam ciężkie powieki w celu ujrzenia mojej wybawczyni, która nie pozwoliła abym dołączyła do kostek lodu w zamrażarce. Pierwsze co zdołałam ujrzeć, był smutny uśmiech przełamujący się na weselszy, potem średniej długości blond włosy, czekoladowe oczy oraz starannie pomalowane rzęsy. Przez chwilę nie mogłam jej skojarzyć, jedynie po kilku sekundach uświadomiłam sobie, że to siostra Rossa u której "nocowałam" tydzień temu. 
- Rydel? Co się stało? Gdzie ja jestem? Co z Christopherem? No i dlaczego te krzesła są do cholery miękkie? - Pytania same wypadały z moich ust, bez przemyślenia czy zanalizowania. Gwałtownie podniosłam się do pozycji siedzącej czego natychmiast pożałowałam. Ból niemal rozsadził moją głowę wywołując u mnie wielki grymas. Odruchowo złapałam się za czoło prawą dłonią po czym delikatnie powróciłam do starej pozycji. 
- Odetchnij. - Jej głos był spokojny, jakby nigdy w życiu nie cierpiała. Wieczna sielanka. - Na wszystko ci odpowiem, ale musimy najpierw poczekać na Rikera, który przyniesie nam lemoniadę mamy. - Wytłumaczyła po czym przyłożyła do mojej głowy wilgotny ręczniczek.
- Czemu twoja mama robi lemoniadę w szpitalu? - Na twarzy blondynki pojawił się szeroki uśmiech a oczy zaświeciły iskierkami.
- Aż tak odleciałaś? - Odpowiedziała pytaniem po czym jeszcze bardziej się rozpromieniła. Jakby próbowała stłumić śmiech, który tylko czekał na jej słabość aby mógł zrobić wielki hałas. Kiedy zebrała się, aby wyjawić mi gdzie właściwie aktualnie przebywam, do pokoju wpadło dwóch tlenionych blondynów. Ich kontury twarzy są rozmazane, przez co mogę jedynie się domyślać kim są mężczyźni stojący tuż nade mną.
- Nie było lemoniady. Tylko woda. - Stwierdził wyższy chłopak dający szklankę Rydel, która zapewne podziękowała mu szczerym uśmiechem. Po głosie spokojnie da radę stwierdzić, że osoba aktualnie kucająca przy Delly o ile pamiętam nazywa się Riker, lecz ten drugi.. Za cholerę nie odgadnę jak ma na imię. Moje przemęczenie przeważa, więc pozostaje mi tylko czekać aż organizm się zregeneruje dając mi pełną władze nad każdym zmysłem. - Wie już?
- Nie. - Wyszeptała spoglądając na chłopaka. Dziewczyna była na tyle blisko mnie abym mogła dostrzec smutek powoli pojawiający się na jej twarzy. Po moim ciele przebiegły nie przyjemne dreszcze, wywołując przy tym wielki napływ zimna. Stres z sekundy na sekundę wzrastał wraz z znienawidzonym przeze mnie strachem. Moje spojrzenie tkwiło w zmartwionej blondynce, która trzymała za blade dłonie brata. Cała nasza czwórka tkwi w nie przyjemnej ciszy. Riker daje Delly otuchy swoim dotykiem, który jeszcze nigdy nie zawiódł. Natomiast pewien blondyn opierający się o wielką szafę poobklejaną jakimiś śmieciami, cały czas nie odrywa ode mnie wzroku. Jakby czegoś wyczekiwał. Niestety, osłabienie mojego organizmu przeważa i oczy na jakiś czas będą zawodzić. Dopóki nie wyzdrowienie lub ten chłopak nie podejdzie, będę tkwiła w wielkiej zagadce. - Carmen.. Ja.. Znaczy, my.. Bo.. - Przerwała ciszę swoimi jąkaniami, oraz łamiącym się cichym, zimnym głosem. W tym samym momencie przerwałam odgadywanie kim jest stojący w oddali człowiek i spojrzałam na dziewczynę. Jej dłonie drżały podobnie co szczęka a oczy co chwila zmieniały punkt obserwacji. - Nie wiem od czego zacząć.
- Od początku. - Powiedziałam ostro, próbując ukryć strach powoli przełamujący się na zewnątrz. - Prawdy, kłamstwa.. Po prostu zacznij. - Spojrzenie blondynki przerwało bezsensowne latanie po zakamarkach pokoju. Spoczywało ewidentnie na mnie. Zresztą nie tylko jej. Uwagę zwróciłam całej trójki.
- Chodzi o Christophera. - Ponownie poczułam nie przyjemne dreszcze przemieszczając się po ciele. W głowie zapanował harmider, wywołujący ból, smutek, strach oraz cierpienie. - Jest na ostrym dyżurze. Riker próbował się dowiedzieć coś więcej, ale przekazali jedynie tą informacje. - Jej głos stawał się coraz smutniejszy a do oczu napływały łzy, podobnie jak do moich. - Kiedy zemdlałaś w ramionach Rossa, chcieli ciebie wziąć na obserwacje tylko, że nasz bohater nie pozwolił i uciekł. Sama myśl o twojej nieobecności przez tydzień czy dwa mnie przytłacza jeszcze bardziej. - Spojrzała na mnie jakby chciała odpowiedzi, lecz milczałam. Żadne słowo teraz nie jest w stanie przejść mi przez gardło. Jestem niczym mim pogrążony w rozpaczy. Chce jednocześnie krzyczeć i płakać ale nie mogę, jedynie zimne łzy spływające po moich policzkach wyrażają moje teraźniejsze emocje. Spuściłam wzrok z tlenionego blondyna przestając główkować nad jego osobą, po czym delikatnie położyłam głowę na miękkie poduszki, otaczające mnie zapachem truskawki co oznacza, że jestem w pokoju Rydel. - Ze względu na twoje osłabienie musisz posiedzieć do końca tygodnia w domu. Twoi rodzice wyjechali załatwiać jakieś sprawy powiązane z Chrisem, więc będziesz na razie u nas. - W ramach odpowiedzi jedynie pokiwałam głową, po czym przewróciłam się na prawy bok aby ukryć przed nimi łzy wypływające z moich czerwonych oczu. Położyłam swoją zimną dłoń pod poduszkę a drugą odgarnęłam włosy lepiące się do mokrych policzków. - Jakby coś się wydarzyło jesteśmy na dole. Wszyscy. - Usłyszałam jej smutny głos, który pewnie za wszelką cenę próbowała zamaskować. Typowa Delly. Chcę być twarda, nie pokazywać żadnych słabości. Podobnie co ja, lecz mi to zbytnio nie wychodzi. Jestem niczym porcelanowa laleczka, jeden czyn może roztrzaskać mnie na kawałeczki. Przez tyle lat byłam optymistką, wierzyłam w najlepsze i żyłam nadzieją, że wszystko skończy się dobrze a ja znów stanę na równe nogi. Jednak nic się nie zmieniało, prócz kolejnych kłótni z Rossem czy rodzicami. Może czas stać się pesymistką? W końcu pesymizm pozwala oszczędzić sobie rozczarowań.
- W dupie ci się poprzewracało Carmen. W dupie.. - Cicho wymamrotałam do siebie ocierając zimnymi dłońmi mokre od łez policzki. Niechętnie podniosłam się do pozycji siedzącej zerkając przy okazji w stronę szklanych drzwi, które prowadziły na balkon. Jedyne co dostrzegłam to małe światełko próbujące się przebić przez gęstą ciemność aby choć trochę oświetlić trawnik rodziny Lynch. Energicznie odkryłam różową kołdrę, pozwalając na wielki przypływ zimna wprawiający mnie w ciarki. Powoli wstałam z łóżka związując przy okazji swoje włosy w koka, aby ponownie się nie lepiły do twarzy. Bosymi stopami powędrowałam ku wielkich szklanych drzwi prowadzących od razu na balkon. Złapałam dłonią za srebrną klamkę po czym popchnęłam 'wrota' aby odkryły przede mną mroczny świat księżyca. Powoli wkroczyłam na zimne kafelki ze świadomością, że wstanę rano cała zasmarkana. Delikatnie oparłam się o barierkę wbijając swoje spojrzenie w księżyc.
- I'm lying on the moon. My dear, I'll be there soon. - Zanuciłam powoli przypominając sobie tekst piosenki wraz z wspomnieniami. Do moich oczu po raz kolejny napłynęły łzy a w głowie pojawił obraz sprzed kilku lat. - It's a quiet and starry place. Time's we're swallowed up in space we're here - Mój głos się załamał nie pozwalając dalej śpiewać. Poczułam łzy powoli spływające po moich polikach, które są mocno zmarznięte. Odruchowo podniosłam głowę w górę, powstrzymując szykujące się do wypłynięcia łzy, lecz długo to nie potrwało ponieważ do moich uszu dobiegł dźwięk tej samej piosenki, tylko że granej na gitarze.
- A million miles away. - Nie musiałam się długo zastanawiać, kto to właściwie jest. Tylko on zna tą piosenkę i jako jedyny potrafi ją poprawnie zagrać. Gwałtownie odwróciłam się w stronę dobiegającego dźwięku, gdzie ujrzałam stojącego na drugim balkonie Rossa. Mój wzrok automatycznie się poprawił i w końcu mogę ujrzeć jego delikatny uśmiech, który potrafi wywołać u mnie nie proszone łaskotanie wewnątrz brzucha. - Myślałem, że nie pamiętasz.
- Jak mogłabym? Przecież to moja pierwsza skomponowana piosenka.
- Racja. - Smutnie się uśmiechnął po czym odłożył gitarę na kafelki. - Lubie ją.
- W końcu mi pomagałeś. - Powiedziałam po czym posłałam mu delikatny uśmiech z głupią nadzieją, że zostanie odwzajemniony. - Bez ciebie nic dobrego by z niej nie wyszło. - Zacisnęłam dłonie na barierce gdy tylko ujrzałam jego odwzajemniony uśmiech. Pierwszy raz stres zjadał mnie strasznie łapczywie, czuję się jakbym stała przed całym światem, który skanduję moje imię. Mimo świadomości, co mi zrobił czułam te motyle panoszące się w moim brzuchu.
- Wiesz dobrze, że gdybym się tego nie tykał wszystko byłoby jak dawniej. - Jego mina znów posmutniała a głos stał się nie przyjemny, wywołując u mnie nie tylko ciarki ale strach. Faktycznie, wiem o tym, ale nie chce już wracać do przeszłości. Sama nie wiem czemu. Zwyczajnie, pragnę starego Rossa, mojego najlepszego przyjaciela a nie wroga pragnącego twojej śmierci. - Ta jedna piosenka zrujnowała nasze życie Carmen. Nawet gdybym cholernie chciał zacząć wszystko od nowa, po prostu nie dam rady. To mnie prześladuje. - Jego głos stawał się z słowa na słowo coraz groźniejszy. - Dobranoc Willson. - Sięgnął po gitarę i opuścił balkon zostawiając mnie z księżycem, jedynym świadkiem naszej rozmowy. W mojej głowie zaczęłam analizować co dokładnie powiedział, jakbym zupełnie była nie obecna przez ten cały czas. Nagle wszystko sobie przypomniałam. Każdy dzień, noc, godzinę, sekundę spędzoną z nim, nawet te za czasu przyjaźni.
- To niedorzeczne.. Ja nie mogę..


________________
Wróciłam!
Na początku chciałam was barzdo przeprosić,
że rozdział się nie pojawił tydzień temu.
Byłam chora i przespałam cały weekend + piątek. 
Potem nadeszła nauka i nie miałam czasu dokończyć rozdziału. 
Jeszcze raz przepraszam i postaram się następnym razem jakoś zorganizować. 
No dobrze a teraz przechodzę do rozdziału.
Osobiście uważam, że nie wyszedł mi jakoś niesamowicie. 
Troszeczkę za krótki za co się karcę w myślach i przeklinam, 
ale w ramach rekompensaty ukazałam wam część wyjaśnienia przyczyny ich kłótni. 
Jak się dowiedzieliście, coś jest na rzeczy z "The Moon Song" (Dałam link, z wytłumaczeniem tekstu piosenki itp. Przy okazji wtrącę, że jest ona zapożyczona z filmu "Ona" który serdecznie polecam) 
piosenka napisana przez Rossa i Carmen. 
Pokazane jest tu również, że tleniony blondyn przeżywa ich rozłąkę tak samo (a nawet gorzej) jak brunetka. 
Na koniec zostawiłam najlepsze, czyli słowa Carmen..
"To niedorzeczne.. Ja nie mogę.." 
Piszcie w komentarzach co sobie uświadomiła, lecz myślę, że to nie jest zbyt trudne. 
A teraz ważne dwa pytania.
Czy chcecie abym pisała również z perspektywy innych domowników? 
Np. Rydel, która ma własne problemy (dosyć poważne) oraz kręci z ellem.
2. Czy chcielibyście halloweenowe opowiadanie?
Np. Halloween R5 i Carmen sprzed kilku lat. 
Piszcie.
Pozdrawiam was i całuję ; * 
A na koniec dam wam zagadnienie do kolejnego rozdziału. 
Czy ludzi bliskich nazywamy wrogami a tych obcych przyjaciółmi? 




niedziela, 18 października 2015

Rozdział 7


"Nigdy nie spodziewałam się, że kłamstwa padną z moich ust w tak szybkim tępię"


Moja dłoń przemierza po gęstych włosach nieprzytomnego brata, wprawiając mnie w spokój, którego nie mogłam zaznać przez spędzony tu pełny tydzień. W sali panuje cisza, którą co sekundę zakłóca głośne pikanie oznaczające, że serce Chrisa pracuję i nie ma zamiaru się poddawać tak samo jak ja. Codzienne siedzenie w tej lodowatej sali potrafi człowieka nieźle wytarmosić a zwłaszcza jak dołoży się do tego ciężkie nocy, będąc przykrytym jedynie cienkim kocem podarowanym od recepcjonistki. W sumie tylko ona czasem dotrzymuje mi towarzystwa lub przynosi jakieś jedzenie ze szpitalnej stołówki. Fakt, jedzenie nie jest tu smaczne, ale przynajmniej nie głoduje. 
Jak najciszej wstaje z krzesła, aby nie zakłócić ciszy przeplatanej z pikaniem dochodzącym od EKG. Powoli odsuwam krzesło, spoglądając na uśmiechniętego przez sen brata. Sam widok jego uśmiechu wywołuje u mnie jeszcze większą nadzieje na to, że obudzi się jak najprędzej. Ostatni raz dotykam jego lodowatego policzka po czym odchodzę od łóżka kierując się do zamkniętego okna, przez które po raz kolejny ujrzę szczęśliwe rodziny wychodzące z tego ponurego miejsca, lub załamane ze świadomością, że będą musieli tu wrócić. Delikatnie stąpając po zimnych kafelkach, będąc jedynie w skarpetkach, podchodzę do średniej wielkości okienka i siadam na szerokim parapecie ze świadomością, że jest to wbrew zasadą. Pierwszy raz w mojej głowie panuje zupełna pustka. Wszystkie obawy czy nadzieje zniknęły, głosy przekrzykujące się nawzajem umilkły a czarne scenariusze przestały się pojawiać w mojej głowie. Czułam jedynie ból dochodzący od wewnątrz. Jakby moje kruche serce zaczęło się powoli sypać, dlatego ponieważ Christopher jeszcze się nie obudził. Z każdą sekundą szansa na jego przebudzenie marnieje a ja staje się jak porcelanowa laleczka. Tyle przesiedzianych dni i nocy ku jego boku z nadzieją, że otworzy swoje oczy po czym pośle mi delikatny uśmiech dając znać, że wszystko z nim okej. Niestety moja wiara została naruszona a psychika potężnie zryta. Całe życie jest przeciwko mnie, chcę mnie jak najbardziej upokorzyć po czym zgnieść jak irytującego robala. To tylko kwestia czasu. Kiedyś zostanę brutalnie dobita przez świat i nikt ani nic nie będzie dało rady mnie uratować, ponieważ zostanę sama. 
- Cholerna rzeczywistość. - Szepnęłam do siebie leniwie podciągając skarpetki aż do połowy łydki. Delikatnie oparłam głowę o białą, oskrobaną ścianę wbijając wzrok w widok za oknem. Dostrzegłam dwójkę dzieci bawiących się na ohydnym, starym placu zabaw. Ich głośne śmiechy zakłócały cisze panującą w sali, są jak intruz, nie proszony gość, który za wszelką cenę musi zostać. Szczęście, które zawitało w ich sercach nie udziela mi się. Jedynie ból i smutek panują całym moim ciałem. 
- Nie powinnaś być w szkole? - Usłyszałam ten ciepły głos, który zawsze dawał mi choć trochę wsparcia. Lekko odchyliłam głowę w stronę drzwi gdzie stała mama, próbując utrzymać sztuczny uśmiech. Chcę być silna, lecz nie potrafi tak samo jak ja. Wygląda okropnie. Podkrążone oczy, suche, potargane włosy, które próbuje ukryć pod granatową czapką, opuchnięte dłonie i co najgorsze czerwone od płaczu oczy. - Jest dokładnie wtorek. Minął pełny tydzień, może powinnaś od..
- Nie zostawię go. - Przerwałam oschłym głosem, czego mama najbardziej nie znosi. - Nie teraz, nie w takim stanie, nie w tej chwili. - Panika kolejny raz mną opanowała, nie pozwalając na dojście do słowa prawdziwej mnie. Z trudem oderwałam wzrok od rodzicielki skupiając go na dwójce dzieci, które skakały wokół piaskownicy obsypując się nawzajem piaskiem. Poczułam jak moje dłonie zaczynają drżeć, dając dokładnie do zrozumienia, że to wszystko mnie przerosło. 
- Nadzieja umiera zawsze ostatnia. - Próbowała utrzymać choć trochę rozbawiony głos mimo tego było słychać, że się łamie. Poczułam jej zimne dłonie na swoich ramionach. Zawsze tak robi kiedy chce mnie pocieszyć lub przekazać swojego dobrego ducha energii, czy jak to tam nazywała.. Obie obserwujemy dzieci i ich zabawę piaskiem. Wiem, że mamie maluje się uśmiech na twarzy, który za wszelką cenę chce powstrzymać. Sama nie wiem czemu. Jej specyficzna osobowość przeszła na mnie, obie jesteśmy nienormalne. - Christopher to silny chłopak, obudzi się.
- Szczerze? Zwątpiłam w jakąkolwiek nadzieje, ona już u mnie umarła dziś rano. - Stwierdziłam nie zmieniając oschłego głosu, co wywołało u mamy lekki grymas odbijający się w brudnej szybie okna.
- To tylko tydzień.. Ludzie bywają w śpiączkach miesiące. - Starała się mnie uspokoić, używając przy tym swojego głosu, który zawsze podnosił mnie na duchu. Mimo to, nic nie pomogło.. Moje dłonie nadal drżą i z każdą sekundą robią się coraz zimniejsze. Pierwszy raz przechodzi mnie ochota zapalenia papierosa ze świadomością tego, że przemieni moje płuca w smołę po czym skróci życie wplatając w to jakieś nieproszone choroby. Czyżby po raz kolejny odzywała się depresja?
- Czasem nawet rok, ale co z tego? - Warknęłam w jej stronę, stwarzając na jej twarzy smutek. Gdzieś głęboko, wewnątrz mnie, mam ochotę ją przytulić i przeprosić za brak nadziei, lecz moja zewnętrzna strona, zakazuje okazywania jakichkolwiek uczuć. - Wszystko i tak zejdzie na jedno.
- Carmen Elizabeth Willson! - Znów go użyła. Doprowadziłam ją do szału lub potężnego załamania nerwowego, zazwyczaj tylko wtedy wymawia moje drugie imię. Zazwyczaj gdy to robi ma nadzieje, że się opanuję i poczuję choć trochę winna za swoje czyny czy słownictwo. Niestety teraz panowała mną zła energia, której mama nie potrafiła przebić a nawet ja. - Przestań zachowywać się, jakbyś pochodziła z jakiejś patologicznej rodziny! Naginasz powoli moją cierpliwość.
- Z patologicznej rodziny, tak? - Odwróciłam gwałtownie głowę a nasze spojrzenia się łączą. Dopiero teraz mogłam zobaczyć jej srogą minę i to nie w odbiciu brudnej szyby. - Myślisz, że nie wiem, że ktoś z rodziny jest uzależniony od antydepresantów? - Szybko pożałowałam tego co wypłynęło z moich ust. Chciałam przeprosić, błagać aby mi wybaczyła, lecz nie potrafię. Coś we mnie siedzi i nie pozwala pokazywać uczuć. Każe siedzieć na tym cholernie zimnym parapecie i wytykać innym błędy nie zerkając na własne. Wiem, że prędzej czy później musiałabym się o to spytać, ale nie teraz. Nie w takim momencie, gdy mój brat a jej syn leży w śpiączce walcząc o życie. - Przepraszam. - Szepnęłam wbijając wzrok w ziemie. Do oczu napłynęły mi łzy, których nie powstrzymałam przed wycieczką po policzkach. W głębi duszy, ciesze się, że w końcu pokazałam tłumione dotychczas uczucia. Bez wahania rzuciłam się, na szyję mamy, która od razu przytuliła mnie przeczesując swoimi dłońmi moje gęste, brązowe włosy.
- Zostałam wyrzucona z pracy za brak koordynacji, potem zaczęły się kłótnie z twoim ojcem i.. - Przerwała, próbując uspokoić swój drżący głos, który został zapewne wywołany przez łzy napływające do jej zaczerwienionych oczu. - od tego się zaczęło. Uzależniłam się.
- Mamo, spróbu..
- Carmen , jestem zbyt słaba. - Wyszeptała, ukrywając swój drżący głos. - To jest silniejsze ode mnie.
- Chociaż spróbuj. - Oderwałam się z uścisku rodzicielki, spoglądając w jej zapłakane, niebieskie oczy. Wiem, że to nie będzie dla niej łatwe, zwłaszcza teraz, gdy Christopher leży w szpitalu. Ale musi chociaż spróbować.. Postarać się, aby jej przyszłość nie legła w gruzach. - Ja spróbuje być tą szczęśliwą córeczką mamusi, z przed kilku lat. - Posłałam jej delikatny uśmiech, który bez zbędnego zastanowienia odwzajemniła. Jej dłoń ostatni raz dotknęła moich włosów po czym delikatnie dotknęła mojego policzka.
- Muszę jechać do Stormie, musimy uzgodnić parę spraw. - Westchnęła chowając dłoń do kieszeni swojego czarnego płaszcza. - Na pewno chcesz zostać? Nie wiadomo ile to potrwa..
- Mamo. - Przerwałam jej ze smutnym uśmiechem. - On był zawsze przy mnie w tych trudnych chwilach, daj mi się zrewanżować. - Jej kąciki ust powędrowały do góry natomiast moje powoli opadły. Poczochrała moje włosy po czym opuściła zimne pomieszczenie zostawiając mnie samą. W sali ponownie zapanowała cisza przeplatana z pikaniem dochodzącym od EKG. Nadal nie mogę uwierzyć, że moja własna matka jest uzależniona od antydepresantów. Przecież zawsze się uśmiecha, robi te głupie obiadki z rodziną Lynch, mówi mi i Chrisowi abyśmy nigdy nie gościli na swoich twarzach smutku. Taka perfekcyjna Pani domu, która z zewnątrz pokazuje to co każdy pragnie zobaczyć, natomiast wewnątrz kryje najgorsze smutki i żale, które ją z każdą sekundą niszczą. Widocznie mam to po niej. Te wieczne okłamywanie ludzi na których ci tak cholernie zależy ale nie potrafisz się do tego zwyczajnie przyznać, więc kłamiesz. Traktujesz ich jak śmieci, nawet wtedy kiedy będą próbowali ci pomóc wyjść z tej głębokiej studni nienawiści. Do mnie i do mojej mamy, potrzeba kogoś kto ma cierpliwość i nieustanną wiarę, że uda mu się w końcu dosięgnąć ręki i wyciągnąć. Jeżeli mój ojciec, kłóci się z nią o pieniądze niech nie oczekuje, że mama wyjdzie w pełni szczęśliwa. Z przemyśleń wyrwał mnie potężny huk dobiegający z holu, przepełnionego pacjentami czy ludzi czekającymi na dobre nowiny w sprawie swoich bliskich. Gwałtownie podnosząc się z parapetu, podbiegłam do ciemnych metalowych drzwi. Spojrzałam na brata, aby upewnić się, czy jest z nim wszystko w porządku po czym opuściłam sale, naciskając mocno na zimną klamkę, która wywołała nieprzyjemne dreszcze. Wychodząc z pomieszczenie numer 120, przykułam uwagę wszystkich zgromadzonych w holu, którzy niepewnie zerkali a to na mnie a to na sprawcę tego całego zamieszania, który wciąż był dla mnie obcy. Szybkim ruchem ręki odgarnęłam swoje brązowe włosy do tyłu, po czym niepewnym krokiem ruszyłam w stronę recepcji, ponieważ każda para oczu była skierowana właśnie tam. Niektórzy patrzyli z wielkim strachem oraz paniką lecz inni z lekkim rozbawieniem. Ja natomiast szłam przed siebie nadal nie dostrzegając tego całego zajścia, który odbijał się w oczach ludzi. Mój ruch zgrał się z tykaniem zegara, którego wcześniej wręcz nie znosiłam lecz teraz stał się dla mnie podpowiedzią 'jak stawiać kroki, aby nie przegapić celu'. Hol się dłużył, gdy coraz bardziej pragnęłam aby w końcu ujrzeć sprawcę huku, coś stawało mi na drodze. A dokładniej kolejny pacjent, czy rodzic przeżywający utratę swoich bliskich.
- Mówiłam panu. Wstęp jedynie dla rodziny. - Usłyszałam głos recepcjonistki, która widocznie próbowała zachować skrawki cierpliwości uchodzące z każdą sekundą do otchłani. Niepewnie postawiłam ostatni krok, który pozwolił mi ujrzeć młodą kobietę za ladą w eleganckim stroju oraz wysokim koku. Jej twarz nie okazywała jakichkolwiek pozytywnych czy złych emocji. Była obojętna. Przynajmniej starała się być.
- Jestem jego najlepszym przyjacielem do cholery! - Krzyknął dobrze mi znany głos. Ten który jeszcze tydzień temu brzmiał łagodnie, jakby darzył mnie jakimkolwiek uczuciem. Niepewnie postąpiłam kilka kroków do przodu, wychodząc z transu tykania zegara. Oparłam się o białą, obskrobaną ścianę aby przyjrzeć się całej sytuacji jednocześnie nie zostać przez niego zauważona. Doskonale, wiem co by się wtedy wydarzyło. Oboje byśmy stali w bezruchu, wyczekując od drugiej osoby przeprosin czy tłumaczeń. Nikt by się nie odezwał, więc Ross zwyczajnie opuściłby szpital machając jedynie, zlewnie ręką. Ja popadła bym w kolejny szloch, ponieważ nie zareagowałam po czym znów powędrowała do sali brata i czekała na cud od boga z doskonałą świadomością, że nie nadejdzie. - Musisz mnie wpuścić! Zostawiłem tam dwie osoby, które mnie potrzebują i nie dadzą rady same do cholery!
- O ile się orientuje w sali jest tylko jeden pacjent. W śpiączce. Który z pewnością da sobie rade bez pana w tym wielkim świecie snów. - Zakpiła z tlenionego blondyna recepcjonistka, wywołując nie tylko u mnie szczery uśmiech tylko również u innych zgromadzonych ludzi. Niektórzy nawet cicho chichotali. Po chwili dotarło do mnie co Ross przed chwilą powiedział. Moje dłonie zaczęły drżeć a włosy znów ograniczały moje pole widzenia. Wszystko stało się dla mnie obcym światem, jakbym właśnie doznała najokropniejszej rzeczy mimo to cieszyła się z tego. Przecież to nie możliwe. Jego nie obchodzę, jestem zwyczajną dziewczyną której gra na uczuciach kiedy mu się tylko zachce. Oboje darzymy się nienawiścią, więc stawiam tu wielki znak zapytania do wszechświata. Czemu do cholery, on się o mnie martwi a ja czuje coś czego nie powinnam do tego oszusta?!
- Jesteś wredną kreaturą! Mam dosyć. Sam sobie pójdę bez twojej zgody. - Oznajmił mocno zdenerwowany po czym jednym ruchem ręki przeczesał swoje włosy wywołując u mnie dotychczas nie spotykany dreszcz. Bacznie obserwowałam każdy jego ruch. Kiedy gwałtownie się odwrócił ujrzałam jak jego włosy do ramion lekko się poruszają, jak ręce z wielkim impetem chowa do kieszeni czarnych podartych jeansów w geście buntu, jak jego wzrok błądzi po sali poszukując jednych metalowych drzwi z numerem 120. Każdy jego krok sprawiał, że jego postać była coraz bliżej mnie, co wprawiało mój umysł w niewyjaśnione zakłopotanie, stres czy bezradność. Serce bije jak oszalałe. Nie chce aby mnie zobaczył, nie chce aby jego wzrok złączył się z moim budując tą napiętą atmosferę. Moje dłonie zaczynają drżeć jeszcze bardziej a nogi stają się jak z waty. Jedyne nad czym aktualnie panuje jest mój język. Nie pozwolę wbrew sobie, aby jakiekolwiek słowo padło z moich ust w jego stronę.
- Ross Shor Lynch, masz się natychmiast zatrzymać. - Moje nadzieje prysły a wiara w panowanie nad swoim ciałem czy mową zgasła. Jego czekoladowe oczy skierowały się w moją stronę wraz z ciałem. Powoli do mnie podszedł z obojętnym wyrazem twarzy, jakby miał mnie głęboko w dupie i chciał jak najszybciej zakończyć tą nie potrzebną gadkę-szmatkę, która jedynie co da to zabierze mu czas. Dzielił nas jedynie metr, który pozwalał dojrzeć detale na twarzy chłopaka czy mojej. U mnie pewnie stwierdził, że wyglądam jak zawsze czyli 'Zakłopotana panienka z masą problemów na głowie, które ją przerastają i czasem ma ochotę skrócić swój żywot". Ja natomiast dostrzegam chłopaka, próbującego utrzymać postawę zimnego oraz oschłego drania, który ma przykryć jego prawdziwą twarz. Czyli miłego, romantycznego, optymistycznego chłopaka z zadziornym charakterem.
- Czego chcesz? Już się wypowiedziałaś na mój temat jakiś tydzień temu. - Jego głos był zimny. Wywołał u mnie zanik języka, przez co mówienie jest czynnością niemożliwą w tej chwili co go widocznie mocno zirytowało. Można to szybko wywnioskować ze zmarszczonych brwi oraz wściekłym wzroku, który jedynie daje mi sygnał abym zebrała swoje manatki i dała mu dokończyć przechadzkę do sali w której leży Christopher. - Więc właśnie Willson. - Spojrzał na mnie srogo po czym odwrócił się i skierował do długiego holu, który na samym końcu trzymał w jednym z pomieszczeń mojego brata, pogrążonego w głębokim śnie. Ludzie z rozbawieniem w oczach spoglądali na tlenionego blondyna, który z każdym krokiem się ode mnie oddalał. Czułam jak wewnątrz mnie zaczyna się wojna. Myśli po raz setny tego dnia przekrzykują się nawzajem a ja nic z tego nie mogę zrozumieć. Mój brzuch jest coraz bardziej ściskany przez cholerne nerwy a głowa szykuje się do eksplodowania.
- Shor! Stój do cholery! - Wybiegam z krzykiem na środek holu przykuwając uwagę innych. Tak jak i Rossa. Chłopak powoli odwraca się w moją stronę obdarowując mnie gniewnym spojrzeniem. Do moich uszu dobiega szloch małej dziewczynki wybiegającej z sali wraz ze swoimi rodzicami, jej krótkie brązowe włosy związane w dwie kitki przypominają mi o moim jakże cudownym dzieciństwie. O tym sielankowym życiu, bez żadnych problemów. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka. Te cholerne życie pełne niespodzianek. Kiedyś zapewne rzuciłabym się Rossowi w ramiona obdarowując tysiącami słów typu "przepraszam", "wybacz mi", "tęsknie za tobą". Lecz teraz mam ochotę do niego podejść walnąć pięścią prosto w ten umięśniony tors i powiedzieć jak bardzo go nienawidzę i mnie skrzywdził jak jeszcze nikt inny. - Musimy porozmawiać.
- Niby o czym? - Zapytał powoli do mnie podchodząc. - Jak to się nienawidzimy? Że straciłaś do mnie zaufanie? Zawiodłaś się? A może chcesz poruszyć temat jak bardzo twój świat legł w gruzach od tamtego dnia co? - Jego głos zmieniał się w coraz zimniejszy, a każde wypowiedziane przez niego słowo zadawało mi niemiłosierny ból. Do moich oczu napłynęły nieproszone łzy, mające na celu ukazanie przed nim moją słabość, czego w tej chwili najbardziej nie chciałam. Ludzie patrzyli na nas z wielkim zaciekawieniem co się dalej wydarzy, jakbyśmy odgrywali marne przedstawienie w najgorszym teatrze świata.
- Wyjdźmy stąd, proszę. - Wysyczałam przez zaciśnięte zęby, próbując powstrzymać łzy, które już od kilkunastu sekund szykowały się do kolejnej ścieżki na moich bladych policzkach. Moje dłonie stawały się coraz zimniejsze a serce zaczynało łopotać jak opętane. Spojrzałam w jego czekoladowe oczy, które były znacznie bliżej mnie niż przed chwilą. Po raz kolejny nie mogłam w nich nic ujrzeć, cholerna czarna kotara!
- Jak sobie życzysz, Elizabeth. - Gdy tylko usłyszałam moje drugie imię, wypowiedziane przez jego okropny, zimny, oschły głos poczułam chęć przypomnienia mu co zrobił i wydarcia się na cały hol jak on, może do cholery używać tego imienia, gdy doskonale zna całą sytuację. Mimo bliskiego wybuchu, szłam w ciszy obok Rossa kierując się do sali 120, gdzie będziemy mogli porozmawiać bez zbędnej publiczności. Z każdym krokiem czułam na sobie coraz więcej spojrzeń, dosłownie wszystkich przebywających w szpitalu nawet Rossa. Przez chwilę odniosłam wrażenie, że jestem jakimś niebezpiecznym więźniem, który jest odprowadzany do celi przez jakże 'cudownego' i 'niewinnego' tlenionego blondyna. Szybko rozwiałam tą myśl, gdy postawiłam pierwszy krok do sali Christophera. - Mów co chcesz, ponieważ w każdej chwili może zgarnąć mnie ochrona. - Warknął zamykając delikatnie drzwi, aby nie wydały żadnego głośnego dźwięku, który mógłby zdradzić jego obecność w tym pomieszczeniu. Delikatnie usiadłam na łóżko w którym leżał brat.
- Nienawidzę cię wiesz? - Zaczęłam szeptem, aby przypadkiem głos mi się nie załamał i nie wypłynęły łzy. - Jesteś okrutny! Wiesz bardzo dobrze, że moje drugie imię nie powinno być wymawiane. A zwłaszcza przez ciebie. - Wybuchłam podnosząc się gwałtownie z łóżka, przez co potrąciłam szklankę z wodą, która na moich oczach spadła prosto na ziemie tłukąc się na małe kawałeczki. Ten widok był podobny do tego co sprawił Ross z moim sercem jakieś dwa lata temu. W jego pokoju. Na moich oczach. Wszystko. Się. Spieprzyło.
- A co ty święta? - Powiedział oschle po czym podszedł do mnie łapiąc kontakt wzrokowy. - Kiedy jestem miły, staram się, troszczę, próbuje zmienić, ty zwyczajnie mi mówisz, że chcesz się mnie pozbyć. Lecz gdy ja zaczynam być wredny, opierdzielasz mnie jakbyś nigdy czegoś podobnego nie wykonała w moją stronę! - Wydarł się nerwowo poprawiając swoje włosy. Ja natomiast nie mogłam uwierzyć w to co właśnie powiedział. Można to porównać z bólem sprzed dwóch lat, kiedy nasza przyjaźń rozpadła się zostawiając za sobą blizny. Do moich oczu napłynęły kolejny słone łzy, którym za wszelką cenę nie pozwolę wypłynąć. Nie przed tym potworem.
- Może najlepiej przestańmy się do siebie odzywać? Traktujmy drugą osobę jak ducha. - Wydusiłam z siebie słowa, które zadały mi potężny ból. Kolejny raz skłamałam.
- Racja. Tak będzie najlepiej. - Te słowa były zapewne ostatnimi skierowanymi do mnie. W mojej głowie ponownie narodziła się walka myśli a ja stałam się jednym wielkim kłębkiem nerwów. Nadzieja zgasła, wiara stałą się rzeczą nieosiągalną a moje iskry w oczach, które dotychczas płonęły uczuciem, zwyczajnie wypaliły się. Ostatni raz ujrzałam jego gniewne spojrzenie, ponieważ po kilku sekundach opuścił pokój po raz kolejny zostawiając mnie samą z problemami. Kiedy nachodzi mnie myśl aby go dogonić, zatrzymać i przeprosić oraz błagać o przebaczenie dzieje się najgorsze. EKG wydaję jeden długi niekończący się pisk a w szpitalu rozbrzmiewa alarm. Moje oczy przepełniają się łzami, które spływają najszybciej jak potrafią po moich policzkach. Chwiejąc się podchodzę do brudnej ściany po czym opieram się o nią plecami i zsuwam zakrywając swoją zapłakaną twarz w dłoniach. Słyszę jak do sali wbiega kilku lekarzy, którzy zapewne wyprowadzają teraz mojego brata do sali na przeciwko, gdzie rozpocznie się reanimacja. Z moich oczu wypływa coraz więcej łez a płacz staję się coraz głośniejszy i intensywniejszy. Nagle czuje, że ktoś mnie przytula. Nie zważając na to, kim jest ten człowiek wtulam się w niego i ściskam najmocniej jak potrafię.
- Nigdy cię nie opuszczę, pamiętaj. - Wyszeptał mi do ucha, po czym odwzajemnił mocny uścisk głaszcząc przy tym lewą ręką moje włosy w celu uspokojenia. Nawet nie wiem kiedy, usnęłam w objęciach Rossa dostrzegając jedynie żółte kropki, których pojawiało się coraz więcej i więcej..


_____________________________
Heloł!
Oto i jest 7 rozdział!
Mam nadzieję, że się spodobał.
Odnoszę trochę wrażenie, że nie wyszedł zbyt dobrze.
No ale cóż, ocena należy do was ; D
Jeżeli chodzi o Rozdział, to nasze gołąbeczki w końcu,
choć troszeczkę naprowadziły się na dobrą drogę.
Lecz dla nas mimo szczęścia pojawia się również
kolejna nie rozwiązana zagadka. A dokładniej..
O co do cholery chodzi z drugim imieniem Cam?
No więc tak..
Co do żółtego..
Wiele tajemnic skrywa taki 'niewinny' kolorek ;)




poniedziałek, 12 października 2015

Rozdzial 6


"Pierwszy raz skłamałam bez przeszkód i cały świat obrócił się przeciwko mnie"


Każda minuta sprawia wrażenie godziny, którą spędzam tu już trzecią. Bezczynnie siedzę, cała zapłakana wpatrując się w biały sufit. Moje dłonie delikatnie podpierają zimnych kafelków na których jestem zmuszona siedzieć. Ciche tykanie zegara, zmienia się w coraz większy oraz irytujący huk. Mam ochotę wstać, wziąć te elektroniczne urządzenie i roztrzaskać nim o ziemię, aby już nigdy nie wydało z siebie jakiegokolwiek dźwięku i nie uświadamiało mi że czas płynie a brata nadal operują. Nienawidzi szpitali, tak jak ja. Te obskurne białe ściany, okropne żółte światło, zepsute zielone krzesła, które w każdym momencie mogą się po prostu urwać pod ciężarem ciała. A co najgorsze, atmosfera. Jedyny uśmiech, który udało mi się wyłapać w tym holu nie szczęścia, był kiedy mały chłopczyk wybiegł uradowany z sali numer 111, a rodzice ze łzami szczęścia podbiegli do synka po czym wyściskali go mocno, pokazując jak bardzo go kochają. To była jedyna szczęśliwa scena, która niektórym udzieliła również uśmiechów a innym, wręcz odwrotnie. Było tu tylu rodziców.. Nasi natomiast nie zostali wmieszani w tą całą sprawę. Nie chce ich jeszcze bardziej martwić, już i tak mają sporo problemów finansowych o których nawet nie raczą wspomnieć ani słowem. Jedynie kłótnie po północy, informują mnie i Chrisa o ich problemach. Starają się być idealną rodziną, jednak coś pękło. Nie raz mój brat wstawał w środku nocy i robił im wielkie awantury aby się w końcu uciszyli i przestali stwarzać nie potrzebne problemy. Czasami mam wrażenie, że tylko dzięki jemu rodzice nadal są razem. Chris, zawsze wie co zrobić. On jako jedyny trwał przy mnie jak najdłużej, gdy byłam wredna, zapłakana, szczęśliwa, był on. Teraz nadszedł czas, aby się odwdzięczyć i stoczyć walkę z własnym strachem, który wywołuje u mnie czarne scenariusze oraz cholerne poczucie winy. Może faktycznie, gdybym wcześniej zareagowała, pobiegła od razu do niczego by nie doszło? Jeden krok zmieniłby wszystko? Nie musiałabym teraz siedzieć w szpitalu pozbawionym duszy, martwić się o życie brata, tracić z każdą sekundą włosów przez wyrwanie ich, może siedziałabym na ławce i słuchała wyjaśnień od Chrisa po czym wyściskała go i udała na spacer. Czemu nie podbiegłam na początku? To wszystko moja wina, cholerna wina! 
- Nie myśl tak nawet. To nie twoja wina. - Spojrzałam w prawą stronę, ponieważ stamtąd wydobył się spokojny głos z nutką troski. Ujrzałam tlenionego blondyna, który w obu dłoniach trzymał dwie gorące herbaty w plastikowych kubeczkach. Chwilę wpatrywałam się w chłopaka zastanawiając się skąd wie o czym myślę. Nagle wszystko stanęło mi przed oczami, na nowo słyszałam syczenie z bólu swojego brata, poczułam silne dłonie Rossa na mej tali. Nie pozwolił mi tam biec. Gdyby puścił, może Chris zostałby uratowany? Zresztą, po jaką cholerę tu jest? - Znam się na ludziach. Powinnaś to wiedzieć. - Wręczył mi kubek z herbatą po czym usiadł koło mnie. Nasze ramiona delikatnie się stykały, tworząc niezręczną ciszę, która panowała przez dobre kilka minut. 
- Gdybym wybiegła wcześniej.. 
- Zaczęliby tłuc i ciebie a nie wiem czy byś to przeżyła. - Przerwał mi nadal wpatrując się w białą ścianę na której wisiał zegar i zapewne również wyprowadzał go z równowagi. Lekko przekręciłam głowę w jego stronę odrywając wzrok od herbaty, która jeszcze kilka sekund temu ogrzewała moją twarz swoją ciepłą parą. - Dlatego nie pozwoliłem ci iść. Znam cię doskonale i wiem co może ci odwalić, jeżeli chodzi o obronę bliskich. 
- Po co? - Zapytałam nadal wpatrując się w czerwone policzki tlenionego blondyna. W końcu oderwał wzrok z jakże ekscytującej ściany i spojrzał na mnie pytająco. - Po co mnie uratowałeś? - Zapadła cisza. Mój wzrok nadal tkwił w tym samym punkcie z nadzieją, że chłopak odważy się aby mi odpowiedzieć. Ross jedynie powrócił do dawnego zajęcia lekko uderzając tyłem głowy o ścianę. Panowała cisza, która powoli zaczęła mnie irytować. Pragnę odpowiedzi. Muszę się dowiedzieć, czemu osoba, która pała do mnie nienawiścią tak nagle zebrała się na ocalenie mi życia. 
- Czy to istotne? - Zapytał lekko spanikowany, zmieniając co chwile miejsce kubka w dłoniach. 
- I to nie wiesz jak bardzo. - Stwierdziłam łagodnym głosem, przełamując się nawet na delikatny uśmiech, którego i tak zapewne nie zauważył. Szybko się ocknęłam i na nowo założyłam maskę zgorzkniałej panienki, która nie ma uczuć a zwłaszcza do tego potwora. Przez długi czas nie uzyskałam odpowiedzi, więc postanowiłam odpuścić. Mój wzrok już nie spoczywał na blondynie tylko na jakże białym suficie, który towarzyszył mi od 3 godzin. Do moich uszu ponownie dotarły szlochy rodziców a to ze szczęścia a to ze smutku. Wiem, że nie długo sama zostanę postawiona przed sądem. Można powiedzieć, że jestem na to przyszykowana fizycznie. Ale czy psychicznie? W tym pewności nie mam. Strata kogoś tak bliskiego może doprowadzić mnie do ponownej depresji, tylko że wtedy nikt mnie nie uratuje. Chrisa by nie było, mama nie dałaby rady, ojciec zająłby się mamą a Ross?.. On to bajka zapomniana. Niedługo wyjeżdża na kręcenie serialu po czym wraca do Kolorado na tydzień i wraz z rodzeństwem wyjeżdżają w trasę. Przez co opuszczają dom na dwa lata. Zresztą.. My już nawet się nie przyjaźnimy. Utraciłam kontakt z nim tak samo jak z jego rodzeństwem. Oboje znamy prawdę i wiemy jak wszystko się potoczyło. Nic ani nikt nie sprawi żebyśmy znów zostali przyjaciółmi, nawet gdyby obie strony pragnęły tego nie wiadomo jak.. Szansa jest marna. Tylko po co te gierki? Aby się pobawić moimi uczuciami? Zobaczyć jak ponownie cierpię? Usłyszeć moje szlochy? Sama nie wiem co się spodziewać po takim człowieku. Jest.. inny. 
- Gdy wyszedłem ze szkoły zobaczyłem jak śledzisz trzech napakowanych gości, którzy ciągną twojego brata. - Gdy tylko usłyszałam jego głos w mgnieniu oka odwróciłam głowę w jego stronę wbijając wzrok, w czekoladowe oczy chłopaka, które błądziły po holu aby tylko nie zatrzymać się na mnie. - Z tyłu słyszałem wołanie chłopaków abym wracał. Mimo to coś kazało mi iść za tobą, no i tak zrobiłem. - W końcu nasze spojrzenia się spotkały. - Zobaczyłem jak chowasz się za drzewo, postanowiłem podejść bliżej. Kiedy tylko postawiłaś pierwszy krok do przodu, wiedziałem że to wszystko się źle skończy. Więc zareagowałem. - Pod koniec jakby obojętnie wzruszył ramionami po czym oderwał ode mnie wzrok i zaczął moczyć swoje sine usta w herbacie. Lekko zdezorientowana na nowo podparłam się o ścianę, zapominając zupełnie o wszystkim. Mój umysł po raz pierwszy był w pełni pusty. Żadna myśl nie obijała się po kontach krzycząc, co mam konkretnie zrobić. Czułam wewnętrzny spokój, który był minimalnie zakłócany niepokojem. - Nienawidzimy się ale to nie znaczy, że mam pozwalać ci włazić w jakieś nie potrzebne kłopoty. - Jeszcze większa pustka, zapanowała w mojej głowie. W co on gra? Nic mi się nie klei. Normalnie ludzie pomyśleliby, że to ja zwariowałam i nie rozumieją w czym tkwi problem, natomiast ja przeżyłam wszystkie nasze spory i jestem świadoma tego, że zawsze znajdzie jakąś okazje aby mi dokuczyć a ta była dla niego idealna. Chociaż gdyby się głębiej zastanowić on nie jest.. - Nie jestem przecież potworem. - Ba! Czymś gorszym. Kiedy zebrałam się na odwagę aby mu powiedzieć co ja myślę o jego gierkach z sali 111, wyszli chirurdzy wioząc na łóżku bezwładne ciało. Oboje zerwaliśmy się z kafelków i podbiegliśmy do ludzi, którzy nie dawno operowali mojego brata a jego przyjaciela. Ross próbował cokolwiek wyciągnąć od najstarszego faceta z nas wszystkich. Niestety ten nas spławił zatrzaskując szare, metalowe drzwi tym razem z numerem 120. Jedyne wyrazy jakie udało mi się przechwycić w ich 'cichej' rozmowie, było "Marne szanse". Szarpały mną emocje, miałam ochotę wrzeszczeć na cały szpital, kopać w co się da, wybiec i nigdy nie wrócić. W moich oczach pojawiły się łzy, czułam wzrok ludzi otaczających mnie i Rossa. To nie może się tak skończyć, przecież to było jedynie pobicie! Wiele razy wtaczał się w bójki i jakoś nie oddawał za nie życia. Może się przesłyszałam? Lub zwyczajnie wyrwałam z kontekstu, przecież całe zdanie nie musiało brzmieć "Są marne szanse na przeżycie" tylko "Są marne szanse aby zginął". Mogło być i tak prawda?.. Prawda?..
- Prawda. - Wyszeptał Ross przytulając mnie do siebie aby choć trochę uspokoić. Oboje zapomnieliśmy o naszej nienawiści, teraz liczył się Chris. Nie obchodzi mnie, że tleniony blondyn narusza mą przestrzeń osobistą, że ludzie wpatrują się w nas jak w jakiś obrazek, czego nie znoszę. Wtuliłam się w chłopaka jeszcze bardziej wycierając swoje łzy w jego koszulkę. Nie mogę znieść myśli, że mój kochany brat w każdym momencie, może przejść na drugą stronę. Mój lęk stawał się z każdą sekundą potężniejszy, czułam pierwszy raz tak wielki strach. Mój szloch był jedynym odgłosem w holu. Niektórzy patrzyli na mnie jak, na intruza a inni ze współczuciem. Mimo to po chwili widziałam jedynie blond włosy chłopaka, które widocznie musiał poprawić. Przez chwilę odniosłam wrażenie, że nigdy nic pomiędzy nami się nie wydarzyło i nadal trzymamy się każdego dnia razem wspierając nawzajem. Muszę przyznać, że dzięki niemu właśnie się uspokoiłam. Brakowało mi tych silnych ramion, które opatulały mnie za każdym razem kiedy zanosiłam się płaczem. Wiele osób dziwiło się czemu z problemami nie biegałam do Delly tylko do niego. Odpowiedz jest prosta, wtedy był kimś więcej niż tylko przyjacielem. Takim drugim Chrisem. Nagle powieki zaczęły mi się przymykać a ręce mocniej zacisnęły na szyi Rossa.
Usnęłam.
Powoli podniosłam czerwoną kotarę, dostrzegając przed sobą tlenionego blondyna, który ledwo przytomny robił coś w telefonie. Trochę mi zajęło aby zorientować się, że leże na trzech krzesłach a moja głowa jest oparta na jego kolanach. Na swoim ciele poczułam ciężar, jakby coś na mnie leżało. Delikatnie podniosłam głowę, (nie wyrywając chłopaka z transu) i dostrzegłam jego skórzaną kurtkę na moim ciele. Sala była pusta a światła zgaszone. Byliśmy sami. Znów.
- Obudziłem cię? - Zapytał zaspanym głosem odrywając wzrok z telefonu i skupiając go na mnie. Nie wiem czy to kwestia zaspania czy smutku, który na pewno przebyłam wewnątrz niego, ale zauważyłam ten stary blask w oczach. Płomyk oświetlający dobrą drogę. Już dwa lata nie widziałam tego samego światełka. Zazwyczaj był on przykryty ciemną kotarą, którą założyła tam Rosemary.
- Nie. - Odparłam szeptem przecierając dwiema dłońmi oczy, które toczyły ze mną bitwę o ponowne zamknięcie. - Która godzina?
- Jakaś 3 w nocy. - Odpowiedział równie szybko jak ja zadałam mu pytanie. Pokiwałam głową na znak, że przyjęłam to do wiadomości po czym ułożyłam jeszcze raz swoją głowę na jego kolanach, tylko że zamiast wpatrywania się w sufit mój wzrok wybrał inny punkt, Rossa. - Chciałem cię odwieść do domu około 20, ale zaczęłaś coś mamrotać przez sen, że nie chcesz opuszczać brata i zostaliśmy.
- A co z rodzicami? - Ponownie zaczęłam popadać w panikę, co nie było mi teraz kompletnie potrzebne. - Zresztą, jesteś chory! Nie powinno cię być w okropnie zimnym szpitalu! - Zaczęłam podnosić głos na chłopaka, który zamiast zgasić mnie jakąś chamską odzywką, posłał mi szczery uśmiech. - Co? - Warknęłam nadal przyglądając się temu uśmiechowi, który jeszcze niedawno zostałby szybko przemieniony w wielki grymas.
- Martwisz się.
- Nie martwię tylko próbuje się ciebie jak najszybciej pozbyć. - Skłamałam. Zazwyczaj kiedy próbowałam komuś wmówić nie prawdę uśmiechałam się lub wybuchałam nie opanowanym śmiechem, lecz nie teraz. Aktualnie zachowałam pełną powagę, jakbym wyznała mu szczerą oraz bolesną prawdę. Zniszczyła jego szczęście przechodzące przez całe ciało, budując przy tym delikatny uśmiech. Można uznać, że czar prysł.
- Rozumiem. - Jego głos stał się zimny. Pozbawiony jakichkolwiek uczuć. Oczy znów nie świeciły a uśmiech, który jeszcze niedawno panował na jego twarzy zmienił się w stary grymas. To idealny przykład na to, jak niszczę ludzi i okazuję cholerną bezduszność mimo, że siedzi tu ze mną całą noc. Równie dobrze mógłby mnie nie ratować, nie przywozić, odejść i nigdy nie wrócić. Właśnie w tej chwili w jego oczach stałam się bezduszną istotą, mającą na celu jedynie własną wygodę.
- Przepraszam. - Szepnęłam do chłopaka unosząc się z jego kolan. - Poniosło mnie.. Nie powinnam mówić takich rzeczy gdy ty..
- Nie zdradziłem twoim rodzicom o stanie Christophera. Myślą, że spędzasz noc u Rydel a Chris u mnie. Życzyli wam miłej nocy i dobrej zabawy, można powiedzieć.. Niesamowitej. - Bezczelnie mi przerwał, jedną ręką pakując jakieś książki do plecaka a drugą grzebiąc w telefonie. Nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, czułam jak go tracę. Znowu. Co ja gadam? Straciłam go już dwa lata temu! Teraz był jedynie moment słabości wywołany przez mojego brata, który walczy o życie w sali na przeciwko. - Zadzwoń gdy się obudzi. Ja przecież muszę wypoczywać, prawda? - To były jego ostatnie słowa. Wstał z zimnego krzesła, zarzucił swój czarny plecak na prawe ramie i wyszedł, zostawiając mnie samą ze wszystkimi problemami.. Znów.


___________
Witam!
Pewnie zdziwieni, że tak wcześnie co?
No cóż, jestem chora i wykorzystałam okazje na wrzucenie nowego rozdziału,
nad którym pracowałam cały dzień ;-;
Mimo to bardzo fajnie mi się pisało.
No dobra co do rozdziału..
Nadal jesteśmy w niepewności co do Chrisa.
Czy przeżyje? Wygra zaciętą bitwę ze śmiercią?
Mimo, że to zawzięty chłopak nie zawsze los stoi po jego stronie, no ale co mogę rzec?
Nic nie zdradzę na temat stanu braciszka.
Mogę jedynie wspomnieć o relacjach pomiędzy Rossem a Carmen.
W kolejnym rozdziale przeprowadzą kolejną rozmowę, która może naprowadzi ich na dobrą ścieżka.
A no i ostatnia informacja na zakończenie notki..
W filmach żółć jest oznaką trucizny natomiast w książkach nadziei..



niedziela, 11 października 2015

Rozdzial 5


"Nigdy nie ujrzałam lecącej strumieniami krwi, aż do dzisiejszego dnia."


- ...Dzięki temu, możemy dostrzec nawet najmniejsze błędy. - Dokończyła nauczycielka nerwowo zerkając na zegarek, aby przypadkiem nie wypuścić nas do domów nieco za wcześnie, co by było dla niej wielką stratą. Jej wzrok błądził po klasie, jakby chciała znaleźć nawet najmniej istotną rzecz, która by mogła nas zając przez te ostatnie dwie minuty. Z nudów zaczęłam odbijać swój czarny długopis o ławkę, wywołując przy tym nie przyjemny dźwięk, który nie irytował jedynie mojej przyjaciółki, tylko całą klasę. Nie miałam pojęcia, że można ich tak łatwo zirytować! Tyle lat siedzenie w tej budzie i słuchania ich obelg, a jeden mały długopis potrafi zdziałać tak wiele. Niestety, nie zdążyłam się nawet nacieszyć piękną zemstą, ponieważ nastał dzwonek, który dawał nam znak, że można się spakować, ubrać i wyjść do domu. - Jako pracę domową proszę zrobić ankietę! W parach lub pojedynczo, aby po prostu donieść ją na zajęcia całą! - Dodała nauczycielka, próbując przekrzyczeć głośne rozmowy uczniów wymieszane z nieprzyjemnym dźwiękiem odsuwanego krzesła. Chwyciłam swoje książki a następnie upchnęłam je do plecaka, przepełnionego jakimiś kserówkami z różnych lekcji.
- No, no, no.. - Zza moich pleców dobiegł znajomy głos od którego wręcz buchało zimnem i nienawiścią w którą jeszcze niedawno zwątpiłam. - Panna Wilson nie dbająca o swoje kartki z zadaniami. - Głośno wypuściłam powietrze po czym niechętnie się odwróciłam, stając twarzą w twarz z tlenionym blondynem, który niszczy mi każdy dzień dodając jakiś niepotrzebny komentarz. Pierwszy raz zobaczyłam chłopaka w takim stanie. Podkrążone oczy, które jedynie co w sobie miały to ten jakże hipnotyzujący brązowy kolor. Włosy w wielkim nieładzie, sine usta, czerwone policzki a co najgorsze ten dziwny uśmiech, jakby chciał ale nie mógł.
- Czego ode mnie chcesz? - Zapytałam oschle, dając mu dokładnie do zrozumienia, że nie mam ochoty na rozmowę a zwłaszcza z nim.
- Jutro mnie nie będzie w szkole - Bogu dzięki. - ponieważ jestem chory, więc nie będę w stanie pomagać Rydel w przygotowaniach do tego balu.
- Nie będę odwalała za ciebie brudnej roboty, Lynch. - Odpowiedziałam nie zmieniając tonu swojego głosu, cały czas był nieprzyjemny oraz oschły. Nie lubię go używać, czuję się jakbym przez chwilę stawała się taką samą osobą jak Ross, a tego najbardziej nie chce. Krzywdzenie innych to nie moja bajka.
- To nie odwalanie roboty, tylko pomoc współpracy. - Znów spróbował się złośliwie uśmiechnąć, lecz coś mu nie wyszło i jego usta ułożyły się w lekki grymas.
- Mówiąc "współpraca" masz na myśli, moje harowanie i twoje leżenie w łóżku z ciepłą herbatą?
- Mamy na to dwa tygodnie, ja będę w domu tylko tydzień. - Coś we mnie pękło, poczułam to. Ból spowodowany jednym wspomnieniem, przeszedł przez całe moje kruche ciałko. Odruchowo cofnęłam się kilka kroków do tyłu co sprawiało coraz większe zdziwienie u tlenionego blondyna, jakby nie pamiętał nic. A może faktycznie zapomniał? Wyrzucił ze swojej głowy wszystkie wspomnienia, które były związane z moją osobą? Z chęcią zrobiłabym to samo, ale nie potrafię. Gdy już odnoszę wrażenie, że wszystko za mną i w mojej głowie nie ma nic a nic z tamtych lat, pada jakieś zdanie lub czyn, który przywołuje wszystko na nowo. - Wszystko dobrze? - W jego głosie można było dosłyszeć przedzierającą się przez ton nienawiści, troskę. A w oczach, które już od roku nie świeciły tym swoim wiecznym blaskiem, widniała mała iskiereczka.
- A co cię to do cholery obchodzi? - Powiedziałam po czym pomyślałam. Wszystko spieprzone, jego oczy znów zostały przepełnione zwyczajną ciemnością, która nie pozwalała na ukazanie jakichkolwiek emocji. Zrobił kilka kroków do tyłu po czym oparł się o najbliższą ławkę, spoglądając na mnie znów tą samą nienawiścią. - Na razie, Lynch. - Zarzuciłam skórzany plecak na ramię po czym powoli podeszłam do framugi drzwi, w której się zatrzymałam i ostatni raz spojrzałam na chłopaka, który zapewne toczył bitwę sam ze sobą i próbował kasować wszystko po kolei. Bez problemu odwróciłam głowę i ruszyłam przed siebie próbując zapomnieć o wszystkim.
Krok za krokiem stawał się coraz wolniejszy, a serce waliło coraz szybciej. To co właśnie ujrzałam dobiło mnie do końca i wprowadziło w jeszcze większy niepokój. Bez zastanowienia schowałam się za wielkie drzewo, próbując być nie zauważona przez niego a zarazem jak najbliżej aby zareagować w odpowiednim momencie.
- Gdzie kasa? - Jego głos był nie przyjemny, taki inny, jakby nigdy w życiu nie doznał szczęścia, miłości czy jakichkolwiek uczuć. Człowiek przepełniony chłodem, bratnia dusza Rosemary.
Niepewnie wychyliłam się zza wielkiego drzewa aby móc ujrzeć wszystkich i bacznie obserwować, każdy ich krok. Zimnymi dłońmi podparłam się o drzewo a lewy policzek przyłożyłam do ciemnej kory. Mam idealny widok.
- Bawimy się w pożyczki bankowe? - Zarechotał lekko zmieszany, po czym wysunął obie ręce przed siebie w geście ochrony. - Ludzie, przecież oddam wam lada dzień. Nie musicie mnie pilnować. - Jego głos był dziwny, odwaga zmieszana z niepewnością i strachem. Kiedy wykonał niespokojny ruch rękoma a jego nogi zaczęły powoli stawiać kroki do tyłu, trzech gigantów ze wściekłymi minami ruszyło w jego stronę. W mojej głowię panuje setki myśli, znów ta sama bitwa, która odbywa się w każdym stresującym dla mnie momencie. Najgłośniej krzyczy myśl, która mi każe od razu zareagować i biec do niego, aby zapobiec nie przyjemnym zdarzeniom, które utkną w mojej pamięci na zawsze i będą mnie prześladować do czasu śmierci.
- Carmen, już czas. - Szepnęłam do siebie po czym odruchowo przeczesałam włosy, wzięłam głęboki oddech i zrobiłam pierwszy krok ku wielkiemu niebezpieczeństwu. Jestem tego świadoma, że ci ludzie nie będą zważali na moją płeć, to są istoty pozbawione duszy. Dla nich liczy się jedynie żądza zemsty lub pieniądza. Trzeba mieć na prawdę coś nie tak z głową, aby wpakować się w jakieś układy z tym towarzystwem lub stawiać przeciwko. Ja, Carmen Willson właśnie do tych dziwaków dołączę. Ruszyłam przed siebie, gdy nagle na swoim nadgarstku poczułam czyjąś dłoń, ściskającą tak mocno, że nie dawałam rady iść dalej. Nim się obejrzałam, opierałam się plecami do zimnego pnia. Przed sobą ujrzałam tlenionego blondyna, który opuszkiem palca dotykał swoich sinych warg na znak, aby zachować ciszę. Prawie nie zauważalnie kiwnęłam głową po czym wypuściłam ciężko powietrze, co spowodowało, że zimna dłoń Rossa zakryła moją buzie nie dając już wydusić z siebie żadnego dźwięku. Zdezorientowana całą sytuacją, stałam w tym samym miejscu próbując się skupić na rozmowie dobiegającej zza pnia. Niestety, obecność tlenionego blondyna sprawiła moje zabłądzenie.
- Dajcie mi tydzień, wszystko spłacę. - W końcu udało mi się skupić, na rzeczy o wiele ważniejszej niż ciemnooki chłopak i jego nie proszona obecność tutaj.
- Myślisz, że tak łatwo się wywiniesz? - Po moim ciele przeszły ciarki gdy tylko doszedł do mnie ton głosu zupełnie obcego mi chłopaka. - Mark, Nathan. Do roboty. - Wiedziałam co to oznaczało, nie raz usłyszałam tego typu 'rozkazy'. Moje dłonie zaczęły się strasznie pocić a sama dostałam bodajże gorączki, mój wzrok błądził w poszukiwaniu odpowiedzi. Zza pnia dobiegły mnie głośne jęczenie tak dobrze znanego mi głosu, wręcz syczał z bólu. Próbował wykrzyczeć "Nie", "Zostawcie mnie", lecz wszystko zamieniało się w prawie nie słyszalny szept. Nie wytrzymałam, wykorzystawszy wybłaganą do boga, chwilę nie uwagi Rossa wyrwałam się zza pnia i rzuciłam w stronę nie równej walki. Niestety, tleniony blondyn złapał mnie w pasie nie pozwalając na kolejny krok. Oboje upadliśmy na trawę brudzącą nasze spodnie zielenią wymieszaną z brązem. Z każdą sekundą, czułam coraz większy ból a w oczach, coraz więcej łez. Już nie obchodziło mnie obecność Rossa, czy leki na depresję, których nadużywał ktoś z rodziny, teraz liczył się jedynie on i chęć uratowania, zaprzestania, poskromienia tych morderców. Moje pięści uderzały w kolana z coraz mniejszą siłą, czuje się jak w klatce z której pragnę  za wszelką cenę, się wydostać. Powoli podnoszę ciężką głowę, a moje zapłakane oczy bezwładnie patrzą na zakrwawionego bruneta, który w tym samym momencie został opuszczony przez trójkę, zupełnie nie znanych mi ludzi. Nie czułam już uścisku w tali, jedynie co to potrzebę podbiegnięcia do niego i sprawdzenie czy w ogóle żyje.
- Christopher! - Wydarłam się lekko łamiącym głosem, po czym rzuciłam w stronę brata, który bezwładnie leżał na niedawno zielonej trawie. Moja dłoń błądziła po jego lekko zakrwawionych włosach, a druga lekko klepała go w policzek z nadzieją że otworzy swoje cudne oczy i znów przemówi tym ciepłym głosem. Przez najbliższe pięć minut ani drgnął, przez co w moich oczach nazbierało się setki łez, które z wielkim bólem spływały po moich lodowatych policzkach, tworząc zupełnie nowe ścieżki. - Ross dzwoń po karetkę! Błagam!


______________
No witam!
Przepraszam, że tak późno wrzucam rozdział,
ale mam na prawdę od groma nauki.
Codziennie jakieś kartkówki lub klasówki, plus dodatkowe poprawy.
No ale, w końcu udało mi się napisać rozdział 5!
Mam nadzieje, że się wam spodobał i trochę wprowadził w ten tajemniczy nastrój,
na którym będzie oparte całe opowiadanie.
W końcu wszyscy mamy tajemnice, nieprawdaż?