Moja dłoń przemierza po gęstych włosach nieprzytomnego brata, wprawiając mnie w spokój, którego nie mogłam zaznać przez spędzony tu pełny tydzień. W sali panuje cisza, którą co sekundę zakłóca głośne pikanie oznaczające, że serce Chrisa pracuję i nie ma zamiaru się poddawać tak samo jak ja. Codzienne siedzenie w tej lodowatej sali potrafi człowieka nieźle wytarmosić a zwłaszcza jak dołoży się do tego ciężkie nocy, będąc przykrytym jedynie cienkim kocem podarowanym od recepcjonistki. W sumie tylko ona czasem dotrzymuje mi towarzystwa lub przynosi jakieś jedzenie ze szpitalnej stołówki. Fakt, jedzenie nie jest tu smaczne, ale przynajmniej nie głoduje.
Jak najciszej wstaje z krzesła, aby nie zakłócić ciszy przeplatanej z pikaniem dochodzącym od EKG. Powoli odsuwam krzesło, spoglądając na uśmiechniętego przez sen brata. Sam widok jego uśmiechu wywołuje u mnie jeszcze większą nadzieje na to, że obudzi się jak najprędzej. Ostatni raz dotykam jego lodowatego policzka po czym odchodzę od łóżka kierując się do zamkniętego okna, przez które po raz kolejny ujrzę szczęśliwe rodziny wychodzące z tego ponurego miejsca, lub załamane ze świadomością, że będą musieli tu wrócić. Delikatnie stąpając po zimnych kafelkach, będąc jedynie w skarpetkach, podchodzę do średniej wielkości okienka i siadam na szerokim parapecie ze świadomością, że jest to wbrew zasadą. Pierwszy raz w mojej głowie panuje zupełna pustka. Wszystkie obawy czy nadzieje zniknęły, głosy przekrzykujące się nawzajem umilkły a czarne scenariusze przestały się pojawiać w mojej głowie. Czułam jedynie ból dochodzący od wewnątrz. Jakby moje kruche serce zaczęło się powoli sypać, dlatego ponieważ Christopher jeszcze się nie obudził. Z każdą sekundą szansa na jego przebudzenie marnieje a ja staje się jak porcelanowa laleczka. Tyle przesiedzianych dni i nocy ku jego boku z nadzieją, że otworzy swoje oczy po czym pośle mi delikatny uśmiech dając znać, że wszystko z nim okej. Niestety moja wiara została naruszona a psychika potężnie zryta. Całe życie jest przeciwko mnie, chcę mnie jak najbardziej upokorzyć po czym zgnieść jak irytującego robala. To tylko kwestia czasu. Kiedyś zostanę brutalnie dobita przez świat i nikt ani nic nie będzie dało rady mnie uratować, ponieważ zostanę sama.
- Cholerna rzeczywistość. - Szepnęłam do siebie leniwie podciągając skarpetki aż do połowy łydki. Delikatnie oparłam głowę o białą, oskrobaną ścianę wbijając wzrok w widok za oknem. Dostrzegłam dwójkę dzieci bawiących się na ohydnym, starym placu zabaw. Ich głośne śmiechy zakłócały cisze panującą w sali, są jak intruz, nie proszony gość, który za wszelką cenę musi zostać. Szczęście, które zawitało w ich sercach nie udziela mi się. Jedynie ból i smutek panują całym moim ciałem.
- Nie powinnaś być w szkole? - Usłyszałam ten ciepły głos, który zawsze dawał mi choć trochę wsparcia. Lekko odchyliłam głowę w stronę drzwi gdzie stała mama, próbując utrzymać sztuczny uśmiech. Chcę być silna, lecz nie potrafi tak samo jak ja. Wygląda okropnie. Podkrążone oczy, suche, potargane włosy, które próbuje ukryć pod granatową czapką, opuchnięte dłonie i co najgorsze czerwone od płaczu oczy. - Jest dokładnie wtorek. Minął pełny tydzień, może powinnaś od..
- Nie zostawię go. - Przerwałam oschłym głosem, czego mama najbardziej nie znosi. - Nie teraz, nie w takim stanie, nie w tej chwili. - Panika kolejny raz mną opanowała, nie pozwalając na dojście do słowa prawdziwej mnie. Z trudem oderwałam wzrok od rodzicielki skupiając go na dwójce dzieci, które skakały wokół piaskownicy obsypując się nawzajem piaskiem. Poczułam jak moje dłonie zaczynają drżeć, dając dokładnie do zrozumienia, że to wszystko mnie przerosło.
- Nadzieja umiera zawsze ostatnia. - Próbowała utrzymać choć trochę rozbawiony głos mimo tego było słychać, że się łamie. Poczułam jej zimne dłonie na swoich ramionach. Zawsze tak robi kiedy chce mnie pocieszyć lub przekazać swojego dobrego ducha energii, czy jak to tam nazywała.. Obie obserwujemy dzieci i ich zabawę piaskiem. Wiem, że mamie maluje się uśmiech na twarzy, który za wszelką cenę chce powstrzymać. Sama nie wiem czemu. Jej specyficzna osobowość przeszła na mnie, obie jesteśmy nienormalne. - Christopher to silny chłopak, obudzi się.
- Szczerze? Zwątpiłam w jakąkolwiek nadzieje, ona już u mnie umarła dziś rano. - Stwierdziłam nie zmieniając oschłego głosu, co wywołało u mamy lekki grymas odbijający się w brudnej szybie okna.
- To tylko tydzień.. Ludzie bywają w śpiączkach miesiące. - Starała się mnie uspokoić, używając przy tym swojego głosu, który zawsze podnosił mnie na duchu. Mimo to, nic nie pomogło.. Moje dłonie nadal drżą i z każdą sekundą robią się coraz zimniejsze. Pierwszy raz przechodzi mnie ochota zapalenia papierosa ze świadomością tego, że przemieni moje płuca w smołę po czym skróci życie wplatając w to jakieś nieproszone choroby. Czyżby po raz kolejny odzywała się depresja?
- Czasem nawet rok, ale co z tego? - Warknęłam w jej stronę, stwarzając na jej twarzy smutek. Gdzieś głęboko, wewnątrz mnie, mam ochotę ją przytulić i przeprosić za brak nadziei, lecz moja zewnętrzna strona, zakazuje okazywania jakichkolwiek uczuć. - Wszystko i tak zejdzie na jedno.
- Carmen Elizabeth Willson! - Znów go użyła. Doprowadziłam ją do szału lub potężnego załamania nerwowego, zazwyczaj tylko wtedy wymawia moje drugie imię. Zazwyczaj gdy to robi ma nadzieje, że się opanuję i poczuję choć trochę winna za swoje czyny czy słownictwo. Niestety teraz panowała mną zła energia, której mama nie potrafiła przebić a nawet ja. - Przestań zachowywać się, jakbyś pochodziła z jakiejś patologicznej rodziny! Naginasz powoli moją cierpliwość.
- Z patologicznej rodziny, tak? - Odwróciłam gwałtownie głowę a nasze spojrzenia się łączą. Dopiero teraz mogłam zobaczyć jej srogą minę i to nie w odbiciu brudnej szyby. - Myślisz, że nie wiem, że ktoś z rodziny jest uzależniony od antydepresantów? - Szybko pożałowałam tego co wypłynęło z moich ust. Chciałam przeprosić, błagać aby mi wybaczyła, lecz nie potrafię. Coś we mnie siedzi i nie pozwala pokazywać uczuć. Każe siedzieć na tym cholernie zimnym parapecie i wytykać innym błędy nie zerkając na własne. Wiem, że prędzej czy później musiałabym się o to spytać, ale nie teraz. Nie w takim momencie, gdy mój brat a jej syn leży w śpiączce walcząc o życie. - Przepraszam. - Szepnęłam wbijając wzrok w ziemie. Do oczu napłynęły mi łzy, których nie powstrzymałam przed wycieczką po policzkach. W głębi duszy, ciesze się, że w końcu pokazałam tłumione dotychczas uczucia. Bez wahania rzuciłam się, na szyję mamy, która od razu przytuliła mnie przeczesując swoimi dłońmi moje gęste, brązowe włosy.
- Zostałam wyrzucona z pracy za brak koordynacji, potem zaczęły się kłótnie z twoim ojcem i.. - Przerwała, próbując uspokoić swój drżący głos, który został zapewne wywołany przez łzy napływające do jej zaczerwienionych oczu. - od tego się zaczęło. Uzależniłam się.
- Mamo, spróbu..
- Carmen , jestem zbyt słaba. - Wyszeptała, ukrywając swój drżący głos. - To jest silniejsze ode mnie.
- Chociaż spróbuj. - Oderwałam się z uścisku rodzicielki, spoglądając w jej zapłakane, niebieskie oczy. Wiem, że to nie będzie dla niej łatwe, zwłaszcza teraz, gdy Christopher leży w szpitalu. Ale musi chociaż spróbować.. Postarać się, aby jej przyszłość nie legła w gruzach. - Ja spróbuje być tą szczęśliwą córeczką mamusi, z przed kilku lat. - Posłałam jej delikatny uśmiech, który bez zbędnego zastanowienia odwzajemniła. Jej dłoń ostatni raz dotknęła moich włosów po czym delikatnie dotknęła mojego policzka.
- Muszę jechać do Stormie, musimy uzgodnić parę spraw. - Westchnęła chowając dłoń do kieszeni swojego czarnego płaszcza. - Na pewno chcesz zostać? Nie wiadomo ile to potrwa..
- Mamo. - Przerwałam jej ze smutnym uśmiechem. - On był zawsze przy mnie w tych trudnych chwilach, daj mi się zrewanżować. - Jej kąciki ust powędrowały do góry natomiast moje powoli opadły. Poczochrała moje włosy po czym opuściła zimne pomieszczenie zostawiając mnie samą. W sali ponownie zapanowała cisza przeplatana z pikaniem dochodzącym od EKG. Nadal nie mogę uwierzyć, że moja własna matka jest uzależniona od antydepresantów. Przecież zawsze się uśmiecha, robi te głupie obiadki z rodziną Lynch, mówi mi i Chrisowi abyśmy nigdy nie gościli na swoich twarzach smutku. Taka perfekcyjna Pani domu, która z zewnątrz pokazuje to co każdy pragnie zobaczyć, natomiast wewnątrz kryje najgorsze smutki i żale, które ją z każdą sekundą niszczą. Widocznie mam to po niej. Te wieczne okłamywanie ludzi na których ci tak cholernie zależy ale nie potrafisz się do tego zwyczajnie przyznać, więc kłamiesz. Traktujesz ich jak śmieci, nawet wtedy kiedy będą próbowali ci pomóc wyjść z tej głębokiej studni nienawiści. Do mnie i do mojej mamy, potrzeba kogoś kto ma cierpliwość i nieustanną wiarę, że uda mu się w końcu dosięgnąć ręki i wyciągnąć. Jeżeli mój ojciec, kłóci się z nią o pieniądze niech nie oczekuje, że mama wyjdzie w pełni szczęśliwa. Z przemyśleń wyrwał mnie potężny huk dobiegający z holu, przepełnionego pacjentami czy ludzi czekającymi na dobre nowiny w sprawie swoich bliskich. Gwałtownie podnosząc się z parapetu, podbiegłam do ciemnych metalowych drzwi. Spojrzałam na brata, aby upewnić się, czy jest z nim wszystko w porządku po czym opuściłam sale, naciskając mocno na zimną klamkę, która wywołała nieprzyjemne dreszcze. Wychodząc z pomieszczenie numer 120, przykułam uwagę wszystkich zgromadzonych w holu, którzy niepewnie zerkali a to na mnie a to na sprawcę tego całego zamieszania, który wciąż był dla mnie obcy. Szybkim ruchem ręki odgarnęłam swoje brązowe włosy do tyłu, po czym niepewnym krokiem ruszyłam w stronę recepcji, ponieważ każda para oczu była skierowana właśnie tam. Niektórzy patrzyli z wielkim strachem oraz paniką lecz inni z lekkim rozbawieniem. Ja natomiast szłam przed siebie nadal nie dostrzegając tego całego zajścia, który odbijał się w oczach ludzi. Mój ruch zgrał się z tykaniem zegara, którego wcześniej wręcz nie znosiłam lecz teraz stał się dla mnie podpowiedzią 'jak stawiać kroki, aby nie przegapić celu'. Hol się dłużył, gdy coraz bardziej pragnęłam aby w końcu ujrzeć sprawcę huku, coś stawało mi na drodze. A dokładniej kolejny pacjent, czy rodzic przeżywający utratę swoich bliskich.
- Mówiłam panu. Wstęp jedynie dla rodziny. - Usłyszałam głos recepcjonistki, która widocznie próbowała zachować skrawki cierpliwości uchodzące z każdą sekundą do otchłani. Niepewnie postawiłam ostatni krok, który pozwolił mi ujrzeć młodą kobietę za ladą w eleganckim stroju oraz wysokim koku. Jej twarz nie okazywała jakichkolwiek pozytywnych czy złych emocji. Była obojętna. Przynajmniej starała się być.
- Jestem jego najlepszym przyjacielem do cholery! - Krzyknął dobrze mi znany głos. Ten który jeszcze tydzień temu brzmiał łagodnie, jakby darzył mnie jakimkolwiek uczuciem. Niepewnie postąpiłam kilka kroków do przodu, wychodząc z transu tykania zegara. Oparłam się o białą, obskrobaną ścianę aby przyjrzeć się całej sytuacji jednocześnie nie zostać przez niego zauważona. Doskonale, wiem co by się wtedy wydarzyło. Oboje byśmy stali w bezruchu, wyczekując od drugiej osoby przeprosin czy tłumaczeń. Nikt by się nie odezwał, więc Ross zwyczajnie opuściłby szpital machając jedynie, zlewnie ręką. Ja popadła bym w kolejny szloch, ponieważ nie zareagowałam po czym znów powędrowała do sali brata i czekała na cud od boga z doskonałą świadomością, że nie nadejdzie. - Musisz mnie wpuścić! Zostawiłem tam dwie osoby, które mnie potrzebują i nie dadzą rady same do cholery!
- O ile się orientuje w sali jest tylko jeden pacjent. W śpiączce. Który z pewnością da sobie rade bez pana w tym wielkim świecie snów. - Zakpiła z tlenionego blondyna recepcjonistka, wywołując nie tylko u mnie szczery uśmiech tylko również u innych zgromadzonych ludzi. Niektórzy nawet cicho chichotali. Po chwili dotarło do mnie co Ross przed chwilą powiedział. Moje dłonie zaczęły drżeć a włosy znów ograniczały moje pole widzenia. Wszystko stało się dla mnie obcym światem, jakbym właśnie doznała najokropniejszej rzeczy mimo to cieszyła się z tego. Przecież to nie możliwe. Jego nie obchodzę, jestem zwyczajną dziewczyną której gra na uczuciach kiedy mu się tylko zachce. Oboje darzymy się nienawiścią, więc stawiam tu wielki znak zapytania do wszechświata. Czemu do cholery, on się o mnie martwi a ja czuje coś czego nie powinnam do tego oszusta?!
- Jesteś wredną kreaturą! Mam dosyć. Sam sobie pójdę bez twojej zgody. - Oznajmił mocno zdenerwowany po czym jednym ruchem ręki przeczesał swoje włosy wywołując u mnie dotychczas nie spotykany dreszcz. Bacznie obserwowałam każdy jego ruch. Kiedy gwałtownie się odwrócił ujrzałam jak jego włosy do ramion lekko się poruszają, jak ręce z wielkim impetem chowa do kieszeni czarnych podartych jeansów w geście buntu, jak jego wzrok błądzi po sali poszukując jednych metalowych drzwi z numerem 120. Każdy jego krok sprawiał, że jego postać była coraz bliżej mnie, co wprawiało mój umysł w niewyjaśnione zakłopotanie, stres czy bezradność. Serce bije jak oszalałe. Nie chce aby mnie zobaczył, nie chce aby jego wzrok złączył się z moim budując tą napiętą atmosferę. Moje dłonie zaczynają drżeć jeszcze bardziej a nogi stają się jak z waty. Jedyne nad czym aktualnie panuje jest mój język. Nie pozwolę wbrew sobie, aby jakiekolwiek słowo padło z moich ust w jego stronę.
- Ross Shor Lynch, masz się natychmiast zatrzymać. - Moje nadzieje prysły a wiara w panowanie nad swoim ciałem czy mową zgasła. Jego czekoladowe oczy skierowały się w moją stronę wraz z ciałem. Powoli do mnie podszedł z obojętnym wyrazem twarzy, jakby miał mnie głęboko w dupie i chciał jak najszybciej zakończyć tą nie potrzebną gadkę-szmatkę, która jedynie co da to zabierze mu czas. Dzielił nas jedynie metr, który pozwalał dojrzeć detale na twarzy chłopaka czy mojej. U mnie pewnie stwierdził, że wyglądam jak zawsze czyli 'Zakłopotana panienka z masą problemów na głowie, które ją przerastają i czasem ma ochotę skrócić swój żywot". Ja natomiast dostrzegam chłopaka, próbującego utrzymać postawę zimnego oraz oschłego drania, który ma przykryć jego prawdziwą twarz. Czyli miłego, romantycznego, optymistycznego chłopaka z zadziornym charakterem.
- Czego chcesz? Już się wypowiedziałaś na mój temat jakiś tydzień temu. - Jego głos był zimny. Wywołał u mnie zanik języka, przez co mówienie jest czynnością niemożliwą w tej chwili co go widocznie mocno zirytowało. Można to szybko wywnioskować ze zmarszczonych brwi oraz wściekłym wzroku, który jedynie daje mi sygnał abym zebrała swoje manatki i dała mu dokończyć przechadzkę do sali w której leży Christopher. - Więc właśnie Willson. - Spojrzał na mnie srogo po czym odwrócił się i skierował do długiego holu, który na samym końcu trzymał w jednym z pomieszczeń mojego brata, pogrążonego w głębokim śnie. Ludzie z rozbawieniem w oczach spoglądali na tlenionego blondyna, który z każdym krokiem się ode mnie oddalał. Czułam jak wewnątrz mnie zaczyna się wojna. Myśli po raz setny tego dnia przekrzykują się nawzajem a ja nic z tego nie mogę zrozumieć. Mój brzuch jest coraz bardziej ściskany przez cholerne nerwy a głowa szykuje się do eksplodowania.
- Shor! Stój do cholery! - Wybiegam z krzykiem na środek holu przykuwając uwagę innych. Tak jak i Rossa. Chłopak powoli odwraca się w moją stronę obdarowując mnie gniewnym spojrzeniem. Do moich uszu dobiega szloch małej dziewczynki wybiegającej z sali wraz ze swoimi rodzicami, jej krótkie brązowe włosy związane w dwie kitki przypominają mi o moim jakże cudownym dzieciństwie. O tym sielankowym życiu, bez żadnych problemów. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka. Te cholerne życie pełne niespodzianek. Kiedyś zapewne rzuciłabym się Rossowi w ramiona obdarowując tysiącami słów typu "przepraszam", "wybacz mi", "tęsknie za tobą". Lecz teraz mam ochotę do niego podejść walnąć pięścią prosto w ten umięśniony tors i powiedzieć jak bardzo go nienawidzę i mnie skrzywdził jak jeszcze nikt inny. - Musimy porozmawiać.
- Niby o czym? - Zapytał powoli do mnie podchodząc. - Jak to się nienawidzimy? Że straciłaś do mnie zaufanie? Zawiodłaś się? A może chcesz poruszyć temat jak bardzo twój świat legł w gruzach od tamtego dnia co? - Jego głos zmieniał się w coraz zimniejszy, a każde wypowiedziane przez niego słowo zadawało mi niemiłosierny ból. Do moich oczu napłynęły nieproszone łzy, mające na celu ukazanie przed nim moją słabość, czego w tej chwili najbardziej nie chciałam. Ludzie patrzyli na nas z wielkim zaciekawieniem co się dalej wydarzy, jakbyśmy odgrywali marne przedstawienie w najgorszym teatrze świata.
- Wyjdźmy stąd, proszę. - Wysyczałam przez zaciśnięte zęby, próbując powstrzymać łzy, które już od kilkunastu sekund szykowały się do kolejnej ścieżki na moich bladych policzkach. Moje dłonie stawały się coraz zimniejsze a serce zaczynało łopotać jak opętane. Spojrzałam w jego czekoladowe oczy, które były znacznie bliżej mnie niż przed chwilą. Po raz kolejny nie mogłam w nich nic ujrzeć, cholerna czarna kotara!
- Jak sobie życzysz, Elizabeth. - Gdy tylko usłyszałam moje drugie imię, wypowiedziane przez jego okropny, zimny, oschły głos poczułam chęć przypomnienia mu co zrobił i wydarcia się na cały hol jak on, może do cholery używać tego imienia, gdy doskonale zna całą sytuację. Mimo bliskiego wybuchu, szłam w ciszy obok Rossa kierując się do sali 120, gdzie będziemy mogli porozmawiać bez zbędnej publiczności. Z każdym krokiem czułam na sobie coraz więcej spojrzeń, dosłownie wszystkich przebywających w szpitalu nawet Rossa. Przez chwilę odniosłam wrażenie, że jestem jakimś niebezpiecznym więźniem, który jest odprowadzany do celi przez jakże 'cudownego' i 'niewinnego' tlenionego blondyna. Szybko rozwiałam tą myśl, gdy postawiłam pierwszy krok do sali Christophera. - Mów co chcesz, ponieważ w każdej chwili może zgarnąć mnie ochrona. - Warknął zamykając delikatnie drzwi, aby nie wydały żadnego głośnego dźwięku, który mógłby zdradzić jego obecność w tym pomieszczeniu. Delikatnie usiadłam na łóżko w którym leżał brat.
- Nienawidzę cię wiesz? - Zaczęłam szeptem, aby przypadkiem głos mi się nie załamał i nie wypłynęły łzy. - Jesteś okrutny! Wiesz bardzo dobrze, że moje drugie imię nie powinno być wymawiane. A zwłaszcza przez ciebie. - Wybuchłam podnosząc się gwałtownie z łóżka, przez co potrąciłam szklankę z wodą, która na moich oczach spadła prosto na ziemie tłukąc się na małe kawałeczki. Ten widok był podobny do tego co sprawił Ross z moim sercem jakieś dwa lata temu. W jego pokoju. Na moich oczach. Wszystko. Się. Spieprzyło.
- A co ty święta? - Powiedział oschle po czym podszedł do mnie łapiąc kontakt wzrokowy. - Kiedy jestem miły, staram się, troszczę, próbuje zmienić, ty zwyczajnie mi mówisz, że chcesz się mnie pozbyć. Lecz gdy ja zaczynam być wredny, opierdzielasz mnie jakbyś nigdy czegoś podobnego nie wykonała w moją stronę! - Wydarł się nerwowo poprawiając swoje włosy. Ja natomiast nie mogłam uwierzyć w to co właśnie powiedział. Można to porównać z bólem sprzed dwóch lat, kiedy nasza przyjaźń rozpadła się zostawiając za sobą blizny. Do moich oczu napłynęły kolejny słone łzy, którym za wszelką cenę nie pozwolę wypłynąć. Nie przed tym potworem.
- Może najlepiej przestańmy się do siebie odzywać? Traktujmy drugą osobę jak ducha. - Wydusiłam z siebie słowa, które zadały mi potężny ból. Kolejny raz skłamałam.
- Racja. Tak będzie najlepiej. - Te słowa były zapewne ostatnimi skierowanymi do mnie. W mojej głowie ponownie narodziła się walka myśli a ja stałam się jednym wielkim kłębkiem nerwów. Nadzieja zgasła, wiara stałą się rzeczą nieosiągalną a moje iskry w oczach, które dotychczas płonęły uczuciem, zwyczajnie wypaliły się. Ostatni raz ujrzałam jego gniewne spojrzenie, ponieważ po kilku sekundach opuścił pokój po raz kolejny zostawiając mnie samą z problemami. Kiedy nachodzi mnie myśl aby go dogonić, zatrzymać i przeprosić oraz błagać o przebaczenie dzieje się najgorsze. EKG wydaję jeden długi niekończący się pisk a w szpitalu rozbrzmiewa alarm. Moje oczy przepełniają się łzami, które spływają najszybciej jak potrafią po moich policzkach. Chwiejąc się podchodzę do brudnej ściany po czym opieram się o nią plecami i zsuwam zakrywając swoją zapłakaną twarz w dłoniach. Słyszę jak do sali wbiega kilku lekarzy, którzy zapewne wyprowadzają teraz mojego brata do sali na przeciwko, gdzie rozpocznie się reanimacja. Z moich oczu wypływa coraz więcej łez a płacz staję się coraz głośniejszy i intensywniejszy. Nagle czuje, że ktoś mnie przytula. Nie zważając na to, kim jest ten człowiek wtulam się w niego i ściskam najmocniej jak potrafię.
- Nigdy cię nie opuszczę, pamiętaj. - Wyszeptał mi do ucha, po czym odwzajemnił mocny uścisk głaszcząc przy tym lewą ręką moje włosy w celu uspokojenia. Nawet nie wiem kiedy, usnęłam w objęciach Rossa dostrzegając jedynie żółte kropki, których pojawiało się coraz więcej i więcej..
_____________________________
Heloł!
Oto i jest 7 rozdział!
Mam nadzieję, że się spodobał.
Odnoszę trochę wrażenie, że nie wyszedł zbyt dobrze.
No ale cóż, ocena należy do was ; D
Jeżeli chodzi o Rozdział, to nasze gołąbeczki w końcu,
choć troszeczkę naprowadziły się na dobrą drogę.
Lecz dla nas mimo szczęścia pojawia się również
kolejna nie rozwiązana zagadka. A dokładniej..
O co do cholery chodzi z drugim imieniem Cam?
No więc tak..
Co do żółtego..
Wiele tajemnic skrywa taki 'niewinny' kolorek ;)
- Szczerze? Zwątpiłam w jakąkolwiek nadzieje, ona już u mnie umarła dziś rano. - Stwierdziłam nie zmieniając oschłego głosu, co wywołało u mamy lekki grymas odbijający się w brudnej szybie okna.
- To tylko tydzień.. Ludzie bywają w śpiączkach miesiące. - Starała się mnie uspokoić, używając przy tym swojego głosu, który zawsze podnosił mnie na duchu. Mimo to, nic nie pomogło.. Moje dłonie nadal drżą i z każdą sekundą robią się coraz zimniejsze. Pierwszy raz przechodzi mnie ochota zapalenia papierosa ze świadomością tego, że przemieni moje płuca w smołę po czym skróci życie wplatając w to jakieś nieproszone choroby. Czyżby po raz kolejny odzywała się depresja?
- Czasem nawet rok, ale co z tego? - Warknęłam w jej stronę, stwarzając na jej twarzy smutek. Gdzieś głęboko, wewnątrz mnie, mam ochotę ją przytulić i przeprosić za brak nadziei, lecz moja zewnętrzna strona, zakazuje okazywania jakichkolwiek uczuć. - Wszystko i tak zejdzie na jedno.
- Carmen Elizabeth Willson! - Znów go użyła. Doprowadziłam ją do szału lub potężnego załamania nerwowego, zazwyczaj tylko wtedy wymawia moje drugie imię. Zazwyczaj gdy to robi ma nadzieje, że się opanuję i poczuję choć trochę winna za swoje czyny czy słownictwo. Niestety teraz panowała mną zła energia, której mama nie potrafiła przebić a nawet ja. - Przestań zachowywać się, jakbyś pochodziła z jakiejś patologicznej rodziny! Naginasz powoli moją cierpliwość.
- Z patologicznej rodziny, tak? - Odwróciłam gwałtownie głowę a nasze spojrzenia się łączą. Dopiero teraz mogłam zobaczyć jej srogą minę i to nie w odbiciu brudnej szyby. - Myślisz, że nie wiem, że ktoś z rodziny jest uzależniony od antydepresantów? - Szybko pożałowałam tego co wypłynęło z moich ust. Chciałam przeprosić, błagać aby mi wybaczyła, lecz nie potrafię. Coś we mnie siedzi i nie pozwala pokazywać uczuć. Każe siedzieć na tym cholernie zimnym parapecie i wytykać innym błędy nie zerkając na własne. Wiem, że prędzej czy później musiałabym się o to spytać, ale nie teraz. Nie w takim momencie, gdy mój brat a jej syn leży w śpiączce walcząc o życie. - Przepraszam. - Szepnęłam wbijając wzrok w ziemie. Do oczu napłynęły mi łzy, których nie powstrzymałam przed wycieczką po policzkach. W głębi duszy, ciesze się, że w końcu pokazałam tłumione dotychczas uczucia. Bez wahania rzuciłam się, na szyję mamy, która od razu przytuliła mnie przeczesując swoimi dłońmi moje gęste, brązowe włosy.
- Zostałam wyrzucona z pracy za brak koordynacji, potem zaczęły się kłótnie z twoim ojcem i.. - Przerwała, próbując uspokoić swój drżący głos, który został zapewne wywołany przez łzy napływające do jej zaczerwienionych oczu. - od tego się zaczęło. Uzależniłam się.
- Mamo, spróbu..
- Carmen , jestem zbyt słaba. - Wyszeptała, ukrywając swój drżący głos. - To jest silniejsze ode mnie.
- Chociaż spróbuj. - Oderwałam się z uścisku rodzicielki, spoglądając w jej zapłakane, niebieskie oczy. Wiem, że to nie będzie dla niej łatwe, zwłaszcza teraz, gdy Christopher leży w szpitalu. Ale musi chociaż spróbować.. Postarać się, aby jej przyszłość nie legła w gruzach. - Ja spróbuje być tą szczęśliwą córeczką mamusi, z przed kilku lat. - Posłałam jej delikatny uśmiech, który bez zbędnego zastanowienia odwzajemniła. Jej dłoń ostatni raz dotknęła moich włosów po czym delikatnie dotknęła mojego policzka.
- Muszę jechać do Stormie, musimy uzgodnić parę spraw. - Westchnęła chowając dłoń do kieszeni swojego czarnego płaszcza. - Na pewno chcesz zostać? Nie wiadomo ile to potrwa..
- Mamo. - Przerwałam jej ze smutnym uśmiechem. - On był zawsze przy mnie w tych trudnych chwilach, daj mi się zrewanżować. - Jej kąciki ust powędrowały do góry natomiast moje powoli opadły. Poczochrała moje włosy po czym opuściła zimne pomieszczenie zostawiając mnie samą. W sali ponownie zapanowała cisza przeplatana z pikaniem dochodzącym od EKG. Nadal nie mogę uwierzyć, że moja własna matka jest uzależniona od antydepresantów. Przecież zawsze się uśmiecha, robi te głupie obiadki z rodziną Lynch, mówi mi i Chrisowi abyśmy nigdy nie gościli na swoich twarzach smutku. Taka perfekcyjna Pani domu, która z zewnątrz pokazuje to co każdy pragnie zobaczyć, natomiast wewnątrz kryje najgorsze smutki i żale, które ją z każdą sekundą niszczą. Widocznie mam to po niej. Te wieczne okłamywanie ludzi na których ci tak cholernie zależy ale nie potrafisz się do tego zwyczajnie przyznać, więc kłamiesz. Traktujesz ich jak śmieci, nawet wtedy kiedy będą próbowali ci pomóc wyjść z tej głębokiej studni nienawiści. Do mnie i do mojej mamy, potrzeba kogoś kto ma cierpliwość i nieustanną wiarę, że uda mu się w końcu dosięgnąć ręki i wyciągnąć. Jeżeli mój ojciec, kłóci się z nią o pieniądze niech nie oczekuje, że mama wyjdzie w pełni szczęśliwa. Z przemyśleń wyrwał mnie potężny huk dobiegający z holu, przepełnionego pacjentami czy ludzi czekającymi na dobre nowiny w sprawie swoich bliskich. Gwałtownie podnosząc się z parapetu, podbiegłam do ciemnych metalowych drzwi. Spojrzałam na brata, aby upewnić się, czy jest z nim wszystko w porządku po czym opuściłam sale, naciskając mocno na zimną klamkę, która wywołała nieprzyjemne dreszcze. Wychodząc z pomieszczenie numer 120, przykułam uwagę wszystkich zgromadzonych w holu, którzy niepewnie zerkali a to na mnie a to na sprawcę tego całego zamieszania, który wciąż był dla mnie obcy. Szybkim ruchem ręki odgarnęłam swoje brązowe włosy do tyłu, po czym niepewnym krokiem ruszyłam w stronę recepcji, ponieważ każda para oczu była skierowana właśnie tam. Niektórzy patrzyli z wielkim strachem oraz paniką lecz inni z lekkim rozbawieniem. Ja natomiast szłam przed siebie nadal nie dostrzegając tego całego zajścia, który odbijał się w oczach ludzi. Mój ruch zgrał się z tykaniem zegara, którego wcześniej wręcz nie znosiłam lecz teraz stał się dla mnie podpowiedzią 'jak stawiać kroki, aby nie przegapić celu'. Hol się dłużył, gdy coraz bardziej pragnęłam aby w końcu ujrzeć sprawcę huku, coś stawało mi na drodze. A dokładniej kolejny pacjent, czy rodzic przeżywający utratę swoich bliskich.
- Mówiłam panu. Wstęp jedynie dla rodziny. - Usłyszałam głos recepcjonistki, która widocznie próbowała zachować skrawki cierpliwości uchodzące z każdą sekundą do otchłani. Niepewnie postawiłam ostatni krok, który pozwolił mi ujrzeć młodą kobietę za ladą w eleganckim stroju oraz wysokim koku. Jej twarz nie okazywała jakichkolwiek pozytywnych czy złych emocji. Była obojętna. Przynajmniej starała się być.
- Jestem jego najlepszym przyjacielem do cholery! - Krzyknął dobrze mi znany głos. Ten który jeszcze tydzień temu brzmiał łagodnie, jakby darzył mnie jakimkolwiek uczuciem. Niepewnie postąpiłam kilka kroków do przodu, wychodząc z transu tykania zegara. Oparłam się o białą, obskrobaną ścianę aby przyjrzeć się całej sytuacji jednocześnie nie zostać przez niego zauważona. Doskonale, wiem co by się wtedy wydarzyło. Oboje byśmy stali w bezruchu, wyczekując od drugiej osoby przeprosin czy tłumaczeń. Nikt by się nie odezwał, więc Ross zwyczajnie opuściłby szpital machając jedynie, zlewnie ręką. Ja popadła bym w kolejny szloch, ponieważ nie zareagowałam po czym znów powędrowała do sali brata i czekała na cud od boga z doskonałą świadomością, że nie nadejdzie. - Musisz mnie wpuścić! Zostawiłem tam dwie osoby, które mnie potrzebują i nie dadzą rady same do cholery!
- O ile się orientuje w sali jest tylko jeden pacjent. W śpiączce. Który z pewnością da sobie rade bez pana w tym wielkim świecie snów. - Zakpiła z tlenionego blondyna recepcjonistka, wywołując nie tylko u mnie szczery uśmiech tylko również u innych zgromadzonych ludzi. Niektórzy nawet cicho chichotali. Po chwili dotarło do mnie co Ross przed chwilą powiedział. Moje dłonie zaczęły drżeć a włosy znów ograniczały moje pole widzenia. Wszystko stało się dla mnie obcym światem, jakbym właśnie doznała najokropniejszej rzeczy mimo to cieszyła się z tego. Przecież to nie możliwe. Jego nie obchodzę, jestem zwyczajną dziewczyną której gra na uczuciach kiedy mu się tylko zachce. Oboje darzymy się nienawiścią, więc stawiam tu wielki znak zapytania do wszechświata. Czemu do cholery, on się o mnie martwi a ja czuje coś czego nie powinnam do tego oszusta?!
- Jesteś wredną kreaturą! Mam dosyć. Sam sobie pójdę bez twojej zgody. - Oznajmił mocno zdenerwowany po czym jednym ruchem ręki przeczesał swoje włosy wywołując u mnie dotychczas nie spotykany dreszcz. Bacznie obserwowałam każdy jego ruch. Kiedy gwałtownie się odwrócił ujrzałam jak jego włosy do ramion lekko się poruszają, jak ręce z wielkim impetem chowa do kieszeni czarnych podartych jeansów w geście buntu, jak jego wzrok błądzi po sali poszukując jednych metalowych drzwi z numerem 120. Każdy jego krok sprawiał, że jego postać była coraz bliżej mnie, co wprawiało mój umysł w niewyjaśnione zakłopotanie, stres czy bezradność. Serce bije jak oszalałe. Nie chce aby mnie zobaczył, nie chce aby jego wzrok złączył się z moim budując tą napiętą atmosferę. Moje dłonie zaczynają drżeć jeszcze bardziej a nogi stają się jak z waty. Jedyne nad czym aktualnie panuje jest mój język. Nie pozwolę wbrew sobie, aby jakiekolwiek słowo padło z moich ust w jego stronę.
- Ross Shor Lynch, masz się natychmiast zatrzymać. - Moje nadzieje prysły a wiara w panowanie nad swoim ciałem czy mową zgasła. Jego czekoladowe oczy skierowały się w moją stronę wraz z ciałem. Powoli do mnie podszedł z obojętnym wyrazem twarzy, jakby miał mnie głęboko w dupie i chciał jak najszybciej zakończyć tą nie potrzebną gadkę-szmatkę, która jedynie co da to zabierze mu czas. Dzielił nas jedynie metr, który pozwalał dojrzeć detale na twarzy chłopaka czy mojej. U mnie pewnie stwierdził, że wyglądam jak zawsze czyli 'Zakłopotana panienka z masą problemów na głowie, które ją przerastają i czasem ma ochotę skrócić swój żywot". Ja natomiast dostrzegam chłopaka, próbującego utrzymać postawę zimnego oraz oschłego drania, który ma przykryć jego prawdziwą twarz. Czyli miłego, romantycznego, optymistycznego chłopaka z zadziornym charakterem.
- Czego chcesz? Już się wypowiedziałaś na mój temat jakiś tydzień temu. - Jego głos był zimny. Wywołał u mnie zanik języka, przez co mówienie jest czynnością niemożliwą w tej chwili co go widocznie mocno zirytowało. Można to szybko wywnioskować ze zmarszczonych brwi oraz wściekłym wzroku, który jedynie daje mi sygnał abym zebrała swoje manatki i dała mu dokończyć przechadzkę do sali w której leży Christopher. - Więc właśnie Willson. - Spojrzał na mnie srogo po czym odwrócił się i skierował do długiego holu, który na samym końcu trzymał w jednym z pomieszczeń mojego brata, pogrążonego w głębokim śnie. Ludzie z rozbawieniem w oczach spoglądali na tlenionego blondyna, który z każdym krokiem się ode mnie oddalał. Czułam jak wewnątrz mnie zaczyna się wojna. Myśli po raz setny tego dnia przekrzykują się nawzajem a ja nic z tego nie mogę zrozumieć. Mój brzuch jest coraz bardziej ściskany przez cholerne nerwy a głowa szykuje się do eksplodowania.
- Shor! Stój do cholery! - Wybiegam z krzykiem na środek holu przykuwając uwagę innych. Tak jak i Rossa. Chłopak powoli odwraca się w moją stronę obdarowując mnie gniewnym spojrzeniem. Do moich uszu dobiega szloch małej dziewczynki wybiegającej z sali wraz ze swoimi rodzicami, jej krótkie brązowe włosy związane w dwie kitki przypominają mi o moim jakże cudownym dzieciństwie. O tym sielankowym życiu, bez żadnych problemów. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka. Te cholerne życie pełne niespodzianek. Kiedyś zapewne rzuciłabym się Rossowi w ramiona obdarowując tysiącami słów typu "przepraszam", "wybacz mi", "tęsknie za tobą". Lecz teraz mam ochotę do niego podejść walnąć pięścią prosto w ten umięśniony tors i powiedzieć jak bardzo go nienawidzę i mnie skrzywdził jak jeszcze nikt inny. - Musimy porozmawiać.
- Niby o czym? - Zapytał powoli do mnie podchodząc. - Jak to się nienawidzimy? Że straciłaś do mnie zaufanie? Zawiodłaś się? A może chcesz poruszyć temat jak bardzo twój świat legł w gruzach od tamtego dnia co? - Jego głos zmieniał się w coraz zimniejszy, a każde wypowiedziane przez niego słowo zadawało mi niemiłosierny ból. Do moich oczu napłynęły nieproszone łzy, mające na celu ukazanie przed nim moją słabość, czego w tej chwili najbardziej nie chciałam. Ludzie patrzyli na nas z wielkim zaciekawieniem co się dalej wydarzy, jakbyśmy odgrywali marne przedstawienie w najgorszym teatrze świata.
- Wyjdźmy stąd, proszę. - Wysyczałam przez zaciśnięte zęby, próbując powstrzymać łzy, które już od kilkunastu sekund szykowały się do kolejnej ścieżki na moich bladych policzkach. Moje dłonie stawały się coraz zimniejsze a serce zaczynało łopotać jak opętane. Spojrzałam w jego czekoladowe oczy, które były znacznie bliżej mnie niż przed chwilą. Po raz kolejny nie mogłam w nich nic ujrzeć, cholerna czarna kotara!
- Jak sobie życzysz, Elizabeth. - Gdy tylko usłyszałam moje drugie imię, wypowiedziane przez jego okropny, zimny, oschły głos poczułam chęć przypomnienia mu co zrobił i wydarcia się na cały hol jak on, może do cholery używać tego imienia, gdy doskonale zna całą sytuację. Mimo bliskiego wybuchu, szłam w ciszy obok Rossa kierując się do sali 120, gdzie będziemy mogli porozmawiać bez zbędnej publiczności. Z każdym krokiem czułam na sobie coraz więcej spojrzeń, dosłownie wszystkich przebywających w szpitalu nawet Rossa. Przez chwilę odniosłam wrażenie, że jestem jakimś niebezpiecznym więźniem, który jest odprowadzany do celi przez jakże 'cudownego' i 'niewinnego' tlenionego blondyna. Szybko rozwiałam tą myśl, gdy postawiłam pierwszy krok do sali Christophera. - Mów co chcesz, ponieważ w każdej chwili może zgarnąć mnie ochrona. - Warknął zamykając delikatnie drzwi, aby nie wydały żadnego głośnego dźwięku, który mógłby zdradzić jego obecność w tym pomieszczeniu. Delikatnie usiadłam na łóżko w którym leżał brat.
- Nienawidzę cię wiesz? - Zaczęłam szeptem, aby przypadkiem głos mi się nie załamał i nie wypłynęły łzy. - Jesteś okrutny! Wiesz bardzo dobrze, że moje drugie imię nie powinno być wymawiane. A zwłaszcza przez ciebie. - Wybuchłam podnosząc się gwałtownie z łóżka, przez co potrąciłam szklankę z wodą, która na moich oczach spadła prosto na ziemie tłukąc się na małe kawałeczki. Ten widok był podobny do tego co sprawił Ross z moim sercem jakieś dwa lata temu. W jego pokoju. Na moich oczach. Wszystko. Się. Spieprzyło.
- A co ty święta? - Powiedział oschle po czym podszedł do mnie łapiąc kontakt wzrokowy. - Kiedy jestem miły, staram się, troszczę, próbuje zmienić, ty zwyczajnie mi mówisz, że chcesz się mnie pozbyć. Lecz gdy ja zaczynam być wredny, opierdzielasz mnie jakbyś nigdy czegoś podobnego nie wykonała w moją stronę! - Wydarł się nerwowo poprawiając swoje włosy. Ja natomiast nie mogłam uwierzyć w to co właśnie powiedział. Można to porównać z bólem sprzed dwóch lat, kiedy nasza przyjaźń rozpadła się zostawiając za sobą blizny. Do moich oczu napłynęły kolejny słone łzy, którym za wszelką cenę nie pozwolę wypłynąć. Nie przed tym potworem.
- Może najlepiej przestańmy się do siebie odzywać? Traktujmy drugą osobę jak ducha. - Wydusiłam z siebie słowa, które zadały mi potężny ból. Kolejny raz skłamałam.
- Racja. Tak będzie najlepiej. - Te słowa były zapewne ostatnimi skierowanymi do mnie. W mojej głowie ponownie narodziła się walka myśli a ja stałam się jednym wielkim kłębkiem nerwów. Nadzieja zgasła, wiara stałą się rzeczą nieosiągalną a moje iskry w oczach, które dotychczas płonęły uczuciem, zwyczajnie wypaliły się. Ostatni raz ujrzałam jego gniewne spojrzenie, ponieważ po kilku sekundach opuścił pokój po raz kolejny zostawiając mnie samą z problemami. Kiedy nachodzi mnie myśl aby go dogonić, zatrzymać i przeprosić oraz błagać o przebaczenie dzieje się najgorsze. EKG wydaję jeden długi niekończący się pisk a w szpitalu rozbrzmiewa alarm. Moje oczy przepełniają się łzami, które spływają najszybciej jak potrafią po moich policzkach. Chwiejąc się podchodzę do brudnej ściany po czym opieram się o nią plecami i zsuwam zakrywając swoją zapłakaną twarz w dłoniach. Słyszę jak do sali wbiega kilku lekarzy, którzy zapewne wyprowadzają teraz mojego brata do sali na przeciwko, gdzie rozpocznie się reanimacja. Z moich oczu wypływa coraz więcej łez a płacz staję się coraz głośniejszy i intensywniejszy. Nagle czuje, że ktoś mnie przytula. Nie zważając na to, kim jest ten człowiek wtulam się w niego i ściskam najmocniej jak potrafię.
- Nigdy cię nie opuszczę, pamiętaj. - Wyszeptał mi do ucha, po czym odwzajemnił mocny uścisk głaszcząc przy tym lewą ręką moje włosy w celu uspokojenia. Nawet nie wiem kiedy, usnęłam w objęciach Rossa dostrzegając jedynie żółte kropki, których pojawiało się coraz więcej i więcej..
Heloł!
Oto i jest 7 rozdział!
Mam nadzieję, że się spodobał.
Odnoszę trochę wrażenie, że nie wyszedł zbyt dobrze.
No ale cóż, ocena należy do was ; D
Jeżeli chodzi o Rozdział, to nasze gołąbeczki w końcu,
choć troszeczkę naprowadziły się na dobrą drogę.
Lecz dla nas mimo szczęścia pojawia się również
kolejna nie rozwiązana zagadka. A dokładniej..
O co do cholery chodzi z drugim imieniem Cam?
No więc tak..
Co do żółtego..
Wiele tajemnic skrywa taki 'niewinny' kolorek ;)
Cudowny <3
OdpowiedzUsuńGiń Chris! xd
Nire no, poważnie coś ze mną nie tak ;p
Lau ah ty moje optymistko <3
UsuńSuper rozdział. Nie mogę doczekać się następnego. Pozderkiiiii
OdpowiedzUsuńDziękuje :)
UsuńFajnie, że ci się podoba ;)
Jak mógłby mi się nie podobać, przecież jest genielny i w ogóle meeeeega!!!!
UsuńDziękujeeee <3
UsuńPo prostu myślę, że ten rozdział nie wypadł za dobrze, no ale jak wam się podoba to jestem przeszczęśliwa i zmotywowana do dalszego pisania ;*
Wypadł cudnie, pisz tak dalej!!! ;)
UsuńAwww... To było mega słodkie, gdy Ross szeptał Carmen, że nigdy jej nie zostawi... Słodziak :3
OdpowiedzUsuńWybacz, ale za chwilę wychodzę i nie mam czasu, by się rozpisać.
P.S. To wszystko dzieje się te 2 lata wstecz, tak?
Pozdrawiam,
Inna
Dokładnie tak :)
UsuńJak jest prolog to jest po dwóch latach co się teraz dzieje.
Oni się pokłócili dwa lata temu czyli gdy mieli bodajże 16 lat.
Teraz (może) wszystko się naprostuje.
Pozdrawiam :)